Świat Marty W.

8 Maj 2015

Cała (subiektywna) prawda o cięciach i szpitalach – część I

Filed under: maj 2015 — swiatmartyw @ 10:43 pm

Przeżyłam i opowiem, jak było. Z drastycznymi szczegółami, a co tam.

Jak już wspomniałam we wpisie poniżej, robi mi się słabo na samą myśl o krwi – tak że łatwo sobie wyobrazić, jak bardzo stresowałam się rankiem 23 marca, gdy wstaliśmy z łóżka wiedząc, że za kilka godzin rozprują mi brzuch pod miejscową narkozą i wydobędą z niego dziecko.

Przygotowania

Umówieni byliśmy na 9:30. Przetrzymali nas w poczekalni parę godzin, bo nie mieli wolnego stołu operacyjnego. Iluś tam kobietom trzeba było zrobić „emergency c-section” – czyli chciały urodzić naturalnie, ale nie wyszło i poszły pod nóż. Potem badanie ciśnienia, badanie bicia serca płodu, sprawdzanie, czy aby na pewno wciąż jest w złej pozycji. Ciągneło się to wszystko jak flaki z olejem, sprawiając, ze coraz bardziej się bałam. Gdy wreszcie zaprowadzili mnie do osobnego pokoju i przebrałam się w szpitalne ubranie (tak, to, w którym świeci się gołym tyłkiem – na szczęście byłam na to przygotowana i zabrałam szlafrok), łzy same zaczęły lecieć. Ze strachu przed bólem, z niepewności, czy z małym wszystko będzie w porządku, ze złości, że nie może być „normalnie”. Za chwilę otoczył mnie sztab pielęgniarek i lekarzy, i zaproponowali aromaterapię. Nigdy w takie rzeczy nie wierzyłam, ale wtedy było mi wszystko jedno – dajcie mi coś, zróbcie coś, żebym przestała panikować. Po minucie przynieśli olejki aromatyczne – wdychałam je zachłannie, Simon mnie tulił, a każda pielęgniarka i lekarz pokolei tłumaczyli, jaka będzie ich rola podczas operacji, co się stanie itd. Poprosiłam, żeby nie wdawali się w szczegóły, bo zemdleję. Popatrzyli na siebie w panice, i na mnie jak na wariatkę ;-)

Nie wiem, jak doszłam na salę operacyjną, bo nogi mi się trzęsły jakby były z galarety. Dodatkowo denerwował mnie anestezjolog, który przedstawił się jako „Tomasz” i miał tak silny akcent, że prawie go nie rozumiałam. Trajkotał non-stop, a ja byłam w stanie wyłowić ledwo co piąte słowo. Już-już miałam zagadać do niego po polsku, ale najpierw spytałam mojego męża Naczelnego Wyławiacza Akcentów, „Do you think he’s Polish?” Mąż mi się zadumał i stwierdził: „I’d say either Czech or Slovak”, więc dałam spokój i wytężyłam cały mój zmysł lingwistyczny, żeby zrozumieć, o co mu chodzi – w końcu w mojej sytuacji anestezjolog to była dość ważna osoba…

Operacja

Pan Tomasz wbił mi wenflon w żyłę w lewej ręce… i zrobiło mi się ciemno przed oczami. Pamiętam tylko uczucie niesamowitego gorąca i moje słowa: „I’m fainting… I’m fainting…” i łups, leżę. Podobno odzyskałam przytomność już po 5 sekundach, ale gdy otworzyłam oczy, nie wiedziałam gdzie jestem ani kim są otaczający mnie ludzie. Simon przeżył szok, gdy po jego „Don’t worry baby, I’m here”, usłyszał ode mnie: „Do I know you?” Ciekawe, że wciąż potrafiłam mówić po angielsku, a własnego kolegi małżonka nie rozpoznałam. Na szczęście po kolejnych 5 sekundach mózg nałykał się wystarczająco dużo tlenu, żebym zrozumiała, co się dzieje.

Pan Tomasz znowu mnie podziurawił i wprowadził znieczulenie do kręgosłupa. Czekanie, aż zacznie działać umilamy sobie gadką. Okazuje się, że Simon miał rację – anestezjolog jest z Pragi. Był w Gdańsku, bardzo mu się podobało, a ja kilkakrotnie w Pradze i super mi się podobało, uważam wręcz, że to najpiękniejsza stolica w Europie. Pan Tomasz promienieje ze szczęścia. My tu gadu-gadu, a znieczulenie wcale nie działa! Czuję palce u nóg, mogę nimi normalnie poruszać. „I can feel my toes, I can feel my toes!”, powtarzam jak opętana, blada ze strachu. „It dazynt meter”, pociesza anestezjolog, a ja wpadam w panikę. Jak to dazynt meter, zaraz będą mnie ciąć, a ja wszystko czuję! I C-C-CAN F-F-FEEL MY T-T-TOES! – jąkam się zdenerwowana i, w reakcji na stres, a może szok, zaczynam szczękać zębami i się trząść. „Znieczulenie blokuje tylko niektóre sygnały, naprawdę nie masz się czym przejmować”, powtarza pan Tomasz, i dodaje: „Operacja trwa już od dwóch minut, tak że skoro nie czułaś cięcia, to znaczy, że działa”. Szczękająca szczęka mi opadła. Od dwóch minut? To my tu gadamy o Moście Karola, a po drugiej stronie parawanu krew i flaki? ;-)

Cała operacja trwała minut pięć. Usłyszałam płacz, pokazali mi małego ponad parawanem i zabrali na ważenie i badania. Simon poszedł z nimi, robić zdjęcia pierwszych minut nowego życia, ale przypadkiem odwrócił głowę i zobaczył mnie rozprutą i zakrwawioną. Zwykle takie widoki nie robią na nim wrażenia, ale pod wpływem emocji zrobiło mu się słabo i musiał dziarskim krokiem przejść na drugą stronę sali – jeśli ma się do wyboru oglądanie czystego dziecka na wadze albo flaki żony, z reguły wybiera się to pierwsze ;-)

Zaszyli mnie w piętnaście minut, wspólnymi siłami zdjęli ze stołu operacyjnego i przenieśli na łóżko, położyli mi małego na piersi i przewieźli na oddział. Urodziło nam się dziecko.

CDN

19 marca 2015

Ostatnia prosta, która okazała się krzywą

Filed under: marzec 2015 — swiatmartyw @ 3:41 pm

A miało być tak pięknie. Miałam z uśmiechem na ustach urodzić siłami natury, karmić dużą piersią podśpiewując kołysanki i w tydzień zgubić zbędne kilogramy.  Tymczasem czeka mnie operacja, cewnik, raczej pewne karmienie z butelki, blizna i trzy tygodnie plackiem w łóżku.

Zawsze byłam uparta i wskutek genetycznych zawirowań cecha ta przypadła w udziale również naszemu synowi. Łobuz usadowił się w takiej pozycji, że nie urodzę go naturalnie choćbym miała skonać. Próbowaliśmy różnych sposobów, żeby go odwrócić, ale z upartymi genami nie wygrasz – zaparł się i koniec. Ponieważ masochistką nie jestem, na przyszły poniedziałek umówiłam się na cesarskie cięcie. W szkole rodzenia straszyli nas, żeby – wzorem co niektórych celebrytek – nie wybierać tej opcji jako tej rzekomo „łatwej”, bo to taka straszna operacja, bo potem tak boli, że wyć się chce, bo człowiek unieruchomiony na wiele tygodni… więc gdy się okazało, że w moim przypadku to jedyne wyjście, minę miałam mocno nietęgą. Przyznam się nawet do ataku paniki i ubrudzenia simonowej koszuli mieszanką łez i glutów. Nigdy nie miałam żadnej operacji, nigdy nie byłam pod narkozą – ba, nigdy nie byłam w szpitalu dłużej niż trwały okresowe badania krwi. Mimo tych krótkich wizyt, zdążyłam się napatrzyć na ludzkie nieszczęście spogladające na mnie z łóżek pchanych przez pielęgniarzy; z wózków, na których siedziały wymęczone życiem osoby w różnym wieku; znad kul, których właściciele ledwo co byli w stanie się poruszać. Za każdym razem wychodziłam psychicznie przybita do granic możliwości. Szpital to zdecydowanie nie jest miejsce dla mnie. Nie pomaga fakt, że już na sam widok napisu „Department of Pathology” robi mi się słabo…

Od dnia paniki minęło już trochę czasu, a że do wyboru miałam rozpaczanie nad swoim smutnym losem oraz wzięcie się w garść, postawiłam na to drugie. Rozmawiałam lub korespondowałam z pięcioma koleżankami, którym też rozpruli brzuchy i ogólny konsensus jest taki – nie jest źle. Pewnie, że boli, ale da się wytrzymać, przecież szpital zapewnia mocne środki przeciwbólowe; cewnik – no tak, przez pierwsze ileś tam godzin, bo nie wstanę ze względu na wciąż trzymające znieczulenie, po prostu bym się przewróciła. Miłe toto nie jest, ale chyba bardziej ugodzi w moją dumę niż sprawi realny ból; mój organizm może się nie zorientować, że to „już” i nie będzie produkował mleka przez pierwsze parę dni – no to nakarmimy małego głodomora z butelki, przecież nic mu się nie stanie; cięcie robią nisko, nie powinno być widać nawet w bikini (priorytety!)… a poza tym blizny są podobno sexy. Simon ma taką dość dużą od pachy po żebra i udało mu się już kilka osób nabrać, że to po ataku rekina, którego walecznie przegonił ;)

Najgorsze to bycie unieruchomionym przez kilka tygodni. Blizna musi się zagoić, więc nie można się schylać, niczego podnosić, schody stają się wyzwaniem, nie wolno prowadzić samochodu przez 6 tygodni. Na szczęście Simon będzie ze mną przez 2 tygodnie, potem teściowa przez tydzień, potem znowu Simon… aż wydobrzeję i będę mogła zająć się małym uparciuchem sama.

Także od poniedziałku proszę trzymać kciuki i przesyłać całe mnóstwo pozytywnych myśli na południowy zachód Anglii :)

6 lutego 2015

Historia jednej ciąży

Filed under: luty 2015 — swiatmartyw @ 6:28 pm

Ponieważ aplikacja „I’m expecting” pokazuje, że dokładnie za 50 dni będziemy mieli dziecko, postanowiłam pokusić się o małe podsumowanie tego, co działo się przez ostatnie 230 dni.

Przez pierwsze dwa miesiące nie działo się, krótko mówiąc, nic. W trzecim miesiącu zaczęła się, i trwa do dzisiaj, najdziwniejsza dolegliwość, o której nigdy wcześniej nie słyszałam – wstręt do smaku mięty. Jest to o tyle uciążliwe, że mogę myć zęby najwyżej przez 10 sekund, a potem natychmiast, za przeproszeniem, wymiotuję. A co człowiek chce zrobić po zwróceniu zawartości żołądka? Czyżby umyć zęby? ;-) Kupiłam sobie pastę dla dzieci, truskawkową, ale miętę mimo wszystko czuć (a może tylko ja czuję jakimś szóstym ciężarnym zmysłem), także tortury trwają. Pewnie do końca tej ciąży spróchnieją mi wszystkie zęby – chwała Ojcu i Synowi, że przez następny rok będę miała opiekę dentystyczną za darmo, bo ceny nawet najbardziej podstawowych usług są tutaj zatrważające. No chyba, że chcesz mieć darmową srebrną plombę w jedynce… za białą trzeba słono zapłacić.

Od czwartego do szóstego miesiąca znowu nic się nie działo. Oczywiście, obwód pasa mi się zwiększał, co było dobrą wymówką do kupienia nowych ubrań, ale czułam się dobrze, miałam energię, a jako jedyna niepijąca w towarzystwie, nagle stałam się bardzo pożądaną osobą na wszystkich imprezach, bo po co wydawać krocie na taksówkę, gdy Marta odwiezie pod sam dom i nawet klucze pomoże znaleźć, które jeden z drugim w pijanym widzie gdzieś zapodział.

Zaczął się trzeci trymestr i oh my word, jak tu mówią, co za zmiana. Życie się stało udręką, że zacytuję Annę Jantar. Rosnę w oczach, codziennie czuję się coraz bardziej ociężała, bardzo powoli chodzę, nie mam siły ćwiczyć, odbija mi się kwasem, zasypiam nad książką o 21:00, nie mam na nic ochoty – nawet na jedzenie, do którego muszę się zmuszać, żeby Fasolka mogła rosnąć. Fasolek właściwie, będziemy mieli chłopca – który na razie jest bezimienny, bo cały czas czekamy na natchnienie. Znajomy Szwajcar opowiadał, że u nich już jadąc do szpitala trzeba mieć wymyślone imię, bo inaczej nie chcą wpuścić rodzących kobiet na oddział. Tutaj dają 6 tygodni po urodzeniu na rejestrację – a jeśli się spóźnisz, to 100 funciaków kary za brak natchnienia ;-)

Najciekawszym aspektem mojego obecnego życia stał się kurs w szkole rodzenia. Dobrze jest spotkać inne kobiety, które też nie mogą spać, bo dzieci kopią, którym też jest ciężko prowadzić samochód, bo pas ciśnie i jest niewygodnie, i których mężowie też muszą zakładać im skarpetki, bo nie ma jak się schylić (chyba że w pozycji siedzącej uda mi się wygiąć nogę w bok i jak ta kobieta-guma naciągnąć skarpetkę na palce, a potem resztę szurając stopą po ziemi). A jeśli coś upadnie na podłogę, to niestety musi tam leżeć do czasu, aż Simon się zlituje i podniesie. Tak, jestem właśnie TAKA wielka. A to jeszcze nie koniec – przez ostatni miesiąc tyje się podobno najwięcej.

Wracając do szkoły rodzenia – kurs był strzałem w dziesiątkę. Poznaliśmy pięć sympatycznych par, dowiedzieliśmy się wielu praktycznych rzeczy, a przy okazji uśmialiśmy jak wariaci – zwłaszcza w tym tygodniu, bo uczyli nas o karmieniu piersią. Boże, co się działo – ludzie po trzydziestce, niby poważni, a tarzaliśmy się ze śmiechu i raz po raz ktoś mówił coś tak dziecinnego, że reszta ocierała łzy, a dziewczyny raz po raz poprawiały rozmazany tusz do rzęs. Największą wesołość wywołała pierś zrobiona na szydełku, na której musieliśmy się uczyć, jak wyciskać mleko. Nikt nie dał rady, chichotaliśmy jak idioci. Od razu przypomniały mi się pierwsze lekcje biologii w IV klasie podstawówki i rozmowy o penisach – wtedy też tak strasznie się śmialiśmy, że pani musiała przerwać lekcję, no ale wtedy mieliśmy po 11 lat ;-)

Mój ulubiony tekst brzmiał tak – pani mówi, że po cesarskim cięciu dzieci są oszołomione narkozą, więc trzeba je delikatnie obudzić i zachęcić do jedzenia. Jak najlepiej je obudzić? Nasze odpowiedzi – Potrząsnąć? Dać prztyczka w nos? (to ja) Ugryźć w piętę? ;-) Tacy starzy, a tacy dziecinni. Ale przynajmniej wesoło było i na chwilę mogłam zapomnieć o tym, że żyje mi się trochę niewygodnie.

Simon w drodze do domu: You know, I think I’m growing up – I can now say „vagina” without giggling!

Padłam ze śmiechu. I tak właśnie staramy się do tego wszystkiego podchodzić – z humorem. Nawet jeśli dają nam ulotkę pt. „Blood loss after birth”…

Będzie dobrze. Będzie inaczej, trudniej i biedniej – ale będzie dobrze. I takiej wersji się trzymamy!

25 października 2014

Zmiany, zmiany, zmiany

Filed under: pażdziernik 2014 — swiatmartyw @ 11:14 pm

Wreszcie mogę napisać coś pozytywnego. Długo czekałam na ten moment, ale to jak z tymi przysłowiowymi autobusami – czekasz, czekasz, marzniesz, klniesz pod nosem, raz po raz zerkasz na zegarek i wydaje ci się, że cholera nigdy nie przyjedzie. A potem nagle zjawiają się wszystkie trzy, które jadą w twoim kierunku, i to w dodatku puste. A pan kierowca miło się uśmiecha. I jeszcze słońce wychodzi.

Zaczęło się od awansu w pracy. Od razu i z góry powiedzmy sobie szczerze – gdyby nie to, że odeszła jedna z zatrudnionych dziewczyn i zostałam jedyną osobą w firmie znającą hiszpański, nigdy bym tego stanowiska nie dostała i moje kiepskie samopoczucie by się pogłębiało. Ale odeszła, a ja awans dostałam. Szef w grzeczny angielski sposób dał mi do zrozumienia, że jego zdaniem sobie nie poradzę, no ale znam hiszpański, więc dadzą mi szansę. Oczywiście nie wypowiedział ani jednego słowa krytyki pod moim adresem, nie – Anglicy mają szczególny sposób wysławiania się. Jak w tym dowcipie, że sztuką jest tak komuś powiedzieć „spierdalaj”, żeby zaczął się cieszyć na podróż. No to tak właśnie mi powiedział.

To było cztery miesiące temu i jak na razie dwukrotnie wysłali mnie do Hiszpanii, z której potem dostawałam sympatyczne maile o tym, jak miło było im mnie poznać oraz że wynik naszych negocjacji okazał się „fantástico”. W Austrii i Szwajcarii też nie narzekają. We Włoszech chwalą. Szef milczy jak zaklęty, a jak wiadomo, „strzeż się milczącego, nigdy nie wiadomo, o czym milczy”. Może jest zdziwiony, że daję radę i zapomniał języka w gębie.

W tym samym tygodniu, co o awansie dowiedziałam się również o ciąży. Ciąża była planowana, ale nie jakoś desperacko wyczekiwana – na zasadzie, co ma być, to będzie, bez stresu i liczenia dni w kalendarzyku. No i jest. Cieszymy się, robimy plany – ale też boimy, nie ma co tego ukrywać. Zwłaszcza ja. Za dowód na dziwność całej sprawy niech posłuży genialny komentarz mojego kolegi, który zna mnie nie od dziś: „My world is officially over”. Well, mine too. Nigdy nie chciałam mieć dzieci, ale Simonowi jakimś cudem udało się mnie przekonać, że warto. Teraz codziennie przemawia do brzucha, śpiewa kołysanki, prawi komplementy, choć zwłaszcza wieczorami czuję się i wyglądam moim zdaniem fatalnie, i niezmiennie zaskakuje tym, jaki jest dobry i kochany. Jego entuzjazm udzielił mi się do tego stopnia, że zaprojektowałam pokój dziecięcy, od łóżeczka po naklejki na ścianach i oknach.

I tu przechodzimy do trzeciego autobusu – po pięciu latach wynajmowania wreszcie kupiliśmy dom. Stać nas było albo na dom o rozmiarach hobbitowskich w dobrych dzielnicach, albo dom, w którym można się poruszać, a nawet obkręcić, w okolicach znanych policji. Przesadzam trochę, ale rzeczywiście jest tak, że w pobliżu znanych, prywatnych, a tym samym strasznie drogich szkół tworzą się te „dobre” dzielnice, bo jeśli kogoś stać na płacenie 30 tysięcy funtów rocznie za edukację dziecka, to stać go również na eleganckie lokum, a ceny nieruchomości automatycznie idą w takim miejscu w górę, a wokół szkół darmowych… no cóż, wokół szkół darmowych mieszkają różne typy. A teraz również i my. Na przeprowadzkę mamy czas do 14 listopada, więc na razie wybieramy kolory ścian – co sprowadza się do pełnego zapału mazania kwadracików w różnych odcieniach, jak również związanego z tym brudzenia siebie i podłogi. Nieobce są nam również westchnienia pełne zawodu, gdy farba, która w sklepie wyglądała na białą z lekkim odcieniem „ciepłej żółci”, na ścianie okazuje się wściekło pomarańczowa aż zęby bolą.

A teraz powiązana z ostatnim paragrafem notka lingwistyczna – ponieważ nigdy nie kupowałam domu w Polsce, zauważyłam, że brakuje mi polskich słów na opisanie najprostszych, by się wydawało, rzeczy. Oto teksty z wczorajszej rozmowy z rodzicami na Skypie, gdy – pocąc się niemiłosiernie – usiłowałam opisać postępy w dekorowaniu naszego gniazdka (proszę zauważyć częste występowanie partykuły „no”, którą usilnie próbowałam się ratować):

curtain pole – no tam, gdzie się wiesza zasłony (mama: „Karnisz, dziecko, karnisz!”)
chest of drawers – no taka szafka z szufladami
feature wall – no ta najważniesza ściana
smoke alarm – alarm od dymu
roller blinds – no tak jak zasłony, tylko papierowe i się je zwija
bedspread – no to na łóżko, żeby się pościel nie brudziła
cat flap – drzwi dla kota
down pillow – no ta miękka poduszka, wiecie… no nie wiecie?? no taka miękka, no!

Dobrze, że nie zaczęłam opowiadać o „mattress topper”, „patterned wallpaper” albo „bathroom mat”, bo nie wiem, jak bym wybrnęła. Mój polski schodzi na psy. Ale ogólnie jestem o wiele szczęśliwsza niż byłam 5 miesięcy temu, więc wdzięczna za te autobusy, patrzę w przyszłość z optymizmem! :)

30 Maj 2014

O tym, jak Marta W. w Anglii pracy szuka

Filed under: maj 2014 — swiatmartyw @ 4:50 pm

Interesuje mnie tak naprawdę tylko jedna praca – Translation Project Manager, czyli koordynowanie projektów tłumaczeniowych w jakiejś miłej agencji. Pracowałam na takim stanowisku w Chinach i naprawdę się w tym odnalazłam. Gdyby nie to, że po pewnym czasie miałam serdecznie dość Pekinu, a rozłąka z Simonem mocno dawała mi się we znaki (podczas gdy on raczej nie tęsknił, gdyż spędzał dnie bezlitośnie zabijając zombie, których krew zalewała mu ekran, a one same, wydając ostatnie tchnienie, przeraźliwie wyły), pewnie robiłabym to do dziś. Napisałam CV i wysłałam w pięć miejsc.

W pierwszym mi podziękowali, bo choć w ofercie było napisane „język niemiecki mile widziany”, okazało się, że po prostu szukają niemieckiego native’a, czy też, jeśli ktoś woli, muttersprachlera.

W drugim odpisali, że są bardzo zainteresowani moją kandydaturą – od tamtej wiadomości minęły już trzy tygodnie, ale mimo kilku maili oraz zainicjowanej przeze mnie komunikacji na LinkedIn, więcej się nie odezwali.

W trzecim odpisali, że „bardzo długo się zastawiali”, ale jednak nie. Czemu? Nie powiedzą. Wiedzą, ale nie powiedzą.

W czwartym zaprosili na rozmowę. Zarówno sama rozmowa, jak i test z Tradosa poszły mi bardzo dobrze – niestety za dobrze. Zadzwonili i powiedzieli, że jestem zbyt wysoko wykwalifikowana i że bym się u nich nudziła…. Podobno jestem również zbyt dynamiczna, a u nich w biurze jest spokojnie i nudno… To są cytaty, nic nie zmyślam. Z dobrego serca poradzili mi również, iż z moją osobowością powinnam zostać tłumaczem ustnym i siedzieć w budce – i tutaj wyszło, jak bardzo się nie zrozumieliśmy. Na studiach nienawidziłam tych zajęć prawie na równi z beznadziejnie nudnymi i wydumanymi wykładami z dyskursu. Zupełnie nie nadaję się na tłumacza ustnego – co z tego, że wszystko rozumiem, skoro nie potrafię błyskawicznie przetłumaczyć i wyrzucić z siebie z szybkością karabinu maszynowego? Nie ma o czym mówić, dosłownie.

W piątym miejscu rozmowa 2 czerwca. Już sama nie wiem, jak mam do niej podejść. Może nie będę żywo gestykulować, chwalić się podróżami, mieszkaniem w kilku krajach, znajomością języków oraz kultur; może usiądę na krześle, spuszczę głowę, poudaję szarą myszkę i powtórzę parę razy „pardon”, „please” oraz „sorry to bother you but would you mind hiring me?” Widocznie Anglicy tak lubią.

8 Maj 2014

Autoanaliza

Filed under: maj 2014 — swiatmartyw @ 12:37 pm

Jestem w szoku. Po opublikowaniu wpisu poniżej dostałam aż dziesięć e-mailii/ Facebookowych wiadomości od Polaków mieszkających w Wielkiej Brytanii, którzy przechodzili lub przechodzą przez dokładnie to samo, co ja. Ogólne złe samopoczucie, niewyjaśnione bóle, a w kilku wypadkach nawet depresja. Czuje się jak gwiazda, która ujawniła swój długo skrywany problem i spotkała się ze zrozumieniem i współczuciem publiczności ;-)

Dziwne jest życie na emigracji. Anglia to czwarty kraj, w którym mieszkam, ale o ile wcześniej podświadomie wiedziałam, że to tylko na chwilę – rok, góra dwa, i traktowałam każdy dzień jak wielką przygodę – to teraz nagle dotarło do mnie, że zostanę tu przez najbliższe…. boję się myśleć, jak długo. I żadna przygoda też się nie zapowiada.

Dotąd w mojej głowie istniało „główne” życie, nazwijmy go życiem „A”, to w Polsce, do którego zawsze można było wrócić, a szalałam sobie w życiu „B” i chyba tak naprawdę nie brałam go do końca na poważnie. Wiadomo było, że co by się nie stało, jest mama w Gdańsku, jest mój pokój i kot (a nawet dwa). Stabilizacja. W stylu, mama pocałuje bolący paluszek i będzie dobrze. Dziecinne myślenie, przyznaję, ale tak właśnie było. Pewnie dlatego tak łatwo przychodziły mi wszelkiego rodzaju zmiany – na zasadzie, phi, to tylko życie „B”, w życiu „A” wszystko nadal gra i buczy.

W lipcu minie pięć lat od mojej przeprowadzki do Anglii, a ja dopiero teraz zaczynam myśleć o moim życiu tutaj jako o tym głównym. Co prawda Gdańsk stoi jak zwykle, pokój jest, a koty coraz tłustsze, ale nagle zrobiło się „poważnie” – mąż, samochód, dom, kredyt. No i zaczęły się problemy, opisane poniżej. Mój organizm podświadomie się broni i rwie do Polski, którą utożsamia ze stabilizacją i spokojem, a serce mówi, weź się głupia uspokój, teraz tutaj jest twoje życie.

Czym się tak stresuję, zapytacie? Usiłowałam sama siebie przekonać, że może otoczeniem, bo na takim zadupiu jeszcze nigdy nie mieszkałam. Ale bez przesady, Londyn jest oddalony tylko o 2 godziny pociągiem, a o wiele bliżej mam do Bristolu i Birmingham, jak z Gdańska do Gdyni, mogę tam jeździć w każdy weekend.

To może nie mieszkaniem w Polsce, bo wiadomo, zawsze człowiek obcy, choćby nie wiem ile lat gdzieś spędził. Ale też nie to, bo Anglia to taki miks kulturowo-językowy, że gdyby wszyscy się przejmowali, mielibyśmy nację pogrążoną w depresji. Na szeroko pojęty brak „polskości” również nie mogę narzekać – w naszej wiosce jest wielki sklep z polskimi produktami, włącznie z lekarstwami bez recepty i kosmetykami, telewizję oglądam przez internet, codziennie czytam wiadomości oraz ulubione blogi po polsku, z polskimi koleżankami i kolegami spotykam się regularnie, z rodzicami i prababcią rozmawiam na Skypie (najlepszy tekst prababci: „A kto to jest ta stara baba w rogu ekranu….? To ja?! No niemożliwe, ja taka stara jeszcze nie jestem!” ;-), w pracy też mam jedną Polkę, pożyczamy sobie książki, filmy i gazety, żeby być na bieżąco…

Zaraz, zaraz. Coś mi w tym ostatnim zdaniu nie pasuje. A, tak, praca. No właśnie. Praca jest łatwa i nieźle płatna. Co prawda muszę wstawać o 7:00 rano i dojeżdżać 45 minut, ale z drugiej strony, gdy chodziłam do liceum, wstawałam o 6:30, żeby zdążyć na autobus o 7:26 (po tylu latach takie pierdoły pamiętam!) i być w szkole na 8:15. Na studia na UW też dojeżdżałam, najpierw z Saskiej Kępy, potem z Woli – także bez przesady, 45 minut to żadna tragedia. Ale tragedią jest to, że nie mogę być tłumaczem i nauczycielem, tak jak chciałam i co studiowałam. Po pierwsze, w Anglii prawie nie ma szkół językowych (a już na pewno nie w mojej wiosce), a nawet jeśli, to przecież nikt nie zatrudni Polki do uczenia niemieckiego i hiszpańskiego. Wcale się nie dziwię zresztą – gdybym miała własną szkołę językową, dajmy na to w Gdańsku, nie zatrudniłabym np. Włoszki do nauki niemieckiego, szukałabym albo native’a albo Polaka. To prawda, przez jakiś czas uczyłam polskiego, ale nie ma wystarczającego zainteresowania, żebym mogła się z tego utrzymać. Poza tym uczenie Angoli to orka na ugorze. Ponieważ nie uczą się gramatyki w szkole, ciężko im wytłumaczyć różnicę pomiędzy czasownikiem a przymiotnikiem, a nawet osobą i liczbą, nie mówiąc o tak zaawansowanych konceptach jak przypadki czy odmiana w ogóle.

Na angielski tłumaczyć nie mogę, no nie oszukujmy się. Ostatnio widziałam stronę jednej z moich koleżanek z lingwistyki i zakładka, w której po angielsku chwali się, że tłumaczy na angielski jest tak fatalnie napisana, że aż mi się smutno zrobiło. Pewnych rzeczy się nie przeskoczy. Za każdym razem, gdy muszę coś przetłumaczyć na angielski, zatrudniam Simona do przeczytania moich wypocin. Jego komentarze są typowo angielskie – zaczyna się od „It’s perfect….”, żeby po jakimś czasie dodać „I would just change this sentence… and perhaps this word…. and perhaps this expression…”, aż w końcu mówi: „It’s perfectly understandable, no-one would have any problems with understanding what you meant, but it just doesn’t sound natural”. Gdy mi tak powiedział po raz pierwszy, wzięłam i się rozpłakałam. Tak właśnie. Od tamtej pory nie próbuję udawać, że jestem w stanie tłumaczyć skomplikowane teksty na angielski – bo nie jestem.

Mogłabym zacząć pracę jako asystent nauczyciela w szkole publicznej, gdyż jest wiele polskich dzieci, które sobie nie radzi, bo nagle zostały wyrwane z polskiej rzeczywistości i przeniesione do angielskiej – i po prostu nic nie rozumieją, więc nie są w stanie się uczyć, zniechęcają się, wagarują. Trzeba im tłumaczyć wszystko – geografię, matematykę, biologię. Ciągle czytam w lokalnych gazetach, że to dla szkół ogromny problem – wyobrażacie sobie, że w niektórych miejscach nawet dla połowy uczniów angielski jest językiem obcym? W dodatku trafiają tam w trudnym wieku, buntują się, rodzice pracują po nocach, żeby więcej zarobić (podwójna stawka), w dzień śpią, nie mają czasu i siły sprawdzać, czy dzieciaki odrobiły lekcje i czy w ogóle chodzą do szkoły, poza tym sami nie znają angielskiego. Idiotyzmem w brytyjskim systemie edukacji jest to, że nie można zostać na drugi rok, bo to „źle wpływa na psychikę dziecka”. Czyli teoretycznie można skończyć szkołę nie umiejąc czytać i pisać. Takim dzieciom trzeba pomóc, i ja to doskonale rozumiem, ale asystenci przez pierwsze kilka lat zarabiają głodowe stawki i po prostu nie stać nas na to, żebym zajmowała się pracą u podstaw.

Czyli praca. Spędzam tam 8 godzin dziennie, więc chcę być w niej szczęśliwa. Skoro już zidentyfikowałam źródło moich problemów, postaram się coś zmienić. Czekam na odpowiedź z dwóch firm, mam nadzieję, że zaproszą mnie na rozmowę. Trzymajcie kciuki bardzo, bardzo mocno! Bo jeśli się nie uda, to już zawsze będę dodawać depresyjne wpisy ;-)

6 Maj 2014

O roli emigracji w samopoczuciu

Filed under: maj 2014 — swiatmartyw @ 11:18 am

Nie pisałam częściowo z wrodzonego lenistwa, które czym jestem starsza, tym bardziej zaczyna mnie gnębić, a częściowo z powodów zdrowotnych. Nie chciałam w każdym wpisie informować czytelników, co mnie boli, gdzie mnie kłuje i czemu nie śpię po nocach. Czasami było tak źle, że nie mogłam siedzieć, a w związku z tym prowadzić samochodu ani pracować, innym razem jakby się poprawiało na chwilę, żeby za parę dni znowu mnie powalić, dosłownie, na łopatki. Raz nawet mi się było zemdlało, i to w pracy, co wywołało niezłą panikę w firmie i zawiezienie mnie na ostry dyżur wypasionym Bentleyem szefa (dobrze, że mu w tym Bentleyu za 180 tysięcy funtów nie zwymiotowałam, a blisko było, oj blisko!). Jedno, drugie, trzecie badanie, testy krwi, prześwietlenia – nic. W końcu mojemu lekarzowi pierwszego kontaktu skończyły się pomysły i wysłał mnie do specjalisty, do prywatnego szpitala niestety. No trudno, myślałam sobie, zapłacę równowartość mojej miesięcznej pensji za konsultację oraz super zaawansowany skan (najpierw pije się 2 litry ohydnego płynu, a potem wnętrzności świecą się na ekranie radiologa jak plastikowe gwiazdki na suficie mojego dziecięcego pokoju), ale przynajmniej powiedzą mi, co i jak. W momencie wykonywania skanu miałam permanentnie zdrętwiałą lewą stronę ciała, można było we mnie igły wbijać, a ja nic. Krótko mówiąc, dobrze nie było.

Wyniki przyszły w eleganckiej kopercie już następnego dnia. Treść listu zapamiętałam po pierwszym przeczytaniu:

„Dear Mrs W,

Your recent CT scan did not show any obvious reasons for your pain. Whilst this is reassuring, we appreciate it does not solve your problem.

Kind regards,

Dr. John A.”

Z jednej strony super, że to nie rak albo inne świństwo, no ale z drugiej, co się dzieje, do cholery? Ponieważ nie stać mnie na wizyty w prywatnych angielskich szpitalach, gdzie każde 40 minut kosztuje £200, postanowiłam zdiagnozować się w Polsce. Swoją drogą, głupio mi trochę było, bo z chwilą wylądowania w Gdańsku uczucie zdrętwienia minęło, a bóle się skończyły, więc musiałam lekarzom opisywać, gdzie mnie zwykle boli…. choć teraz jakoś nie. Byłam u sześciu specjalistów i w końcu gdy z wszystkimi wynikami poszłam do Głównego Specjalisty, pani doktor orzekła, że to po prostu… stres. „Do mnie ciągle przychodzą Polacy mieszkający za granicą i skarżą się, że tam ich boli, a w Polsce nie albo przynajmniej dużo mniej. To stres, proszę pani. Nie jest pani u siebie, cały czas myśli pani, że trzeba się bardziej starać, bardziej wykazać, i to po kilku latach odbija się na zdrowiu. Niech pani nigdy nie bagatelizuje tego, co stres może zrobić z człowiekiem. Proszę głęboko oddychać, pić herbatki na uspokojenie, no i… się nie stresować, bo nie warto”.

A ja głupia nie uwierzyłam, gdy dokładnie rok temu to samo powiedział mi angielski lekarz. Poszłam do niego, gdy już naprawdę nie mogłam zasnąć bez środka przeciwbólowego, wylałam swoje żale, a ten mi na to, że to stres i że on ciągle widzi imigrantów cierpiących na wyimaginowane, jak się wyraził, bóle. Gdy poprosiłam go o skierowanie na badanie krwi, odpowiedział: „Szkoda czasu na badania, nic nie wykażą”. Wściekłam się na niego tak, że wyszłam z gabinetu i trzasnęłam drzwiami. Wróciłam do domu i wykrzyczałam Simonowi, że angielscy lekarze to debile, że nie traktują mnie poważnie, że pieprzą głupoty i na niczym – NICZYM, krzyczałam – się nie znają. Ja tu się skręcam z bólu, a ten mi gada, że to sobie wymyśliłam, no co za dureń!

A tu taki klops.

Także proszę mnie nie denerwować, chcę widzieć same miłe komentarze :-)

12 sierpnia 2013

Jedno zdjęcie jak tysiąc słów

Filed under: Kraj ojczysty — swiatmartyw @ 8:12 pm
Na plaży w Sopocie

Na plaży w Sopocie

Pisze do Was już nie panna, a pani W. Przynajmniej to „W” się nie zmieniło i bloga nie muszę przerabiać :) Moja mama też urodziła się jako W, dwa razy za mąż wychodziła i zawsze za W. Widocznie w naszej rodzinie kobiety tak mają.

Było po prostu fantastycznie, dokładnie tak, jak sobie wymarzyliśmy. Nic nie mogło pójść lepiej niż poszło. Anglicy zachwyceni Gdańskiem, pogodą (bo oczywiście większość myśli, że Polska przez 99% roku jest skuta lodem), weselem, morzem… Najważniejsi Anglicy, czyli rodzina Simona, nie mogli przestać trajkotać o tym, jak bardzo wszystko im się podobało i choć ten jeden raz wiedziałam, że mówią szczerze. Niedługo wrzucę więcej zdjęć oraz krótkie nagranie-niespodziankę :) Na razie, dla chętnych, przemówienie Simona – długie, ale zapewniam, że łatwo się czyta :)

Dobry wieczór, Szanowni Państwo!

Chciałbym skorzystać z tej okazji, aby wygłosić kilka podziękowań. Dziękuję, Panie X, za wspaniałą mowę, a przede wszystkim za to, że pozwolił mi Pan ożenić się z Pańską córką. Mam nadzieję, że – tak jak Pan w ciągu ostatnich dwudziestu kilku lat – będę umiał troszczyć się o nią z równie wielką dozą miłości.

Pragnę także z całego serca podziękować Mamie Panny Młodej, Pani Y. Mama Marty niestrudzenie pomagała nam w organizacji wesela i w sprowadzeniu tutaj wszystkich gości z rozmaitych stron świata, czuwając nad tym, by wszystko doskonale się udało. Chciałbym wręczyć jej teraz skromny dowód naszej wdzięczności…

W ciągu ostatnich pięciu lat spędziłem z Rodzicami Marty mnóstwo czasu. Mogę szczerze przyznać, że była to absolutna przyjemność. Każda wizyta sprawia mi niezwykłą radość, dlatego nie mogę się już doczekać naszych wakacji w Polsce, ponieważ dzięki moim wspaniałym Teściom każdy przyjazd tutaj jest wyjątkowy.

Wspierali nas z niezwykłą życzliwością i hojnością, zwłaszcza w pokryciu kosztów wesela, pomimo naszych stałych protestów. Są dla mnie tacy serdeczni i ciepli, że nie czuję się już gościem w ich domu, a członkiem Rodziny.

Mam nadzieję, że będziemy się teraz częściej spotykać. Lubię spędzać z nimi wieczory przy kieliszku wódki, a zwłaszcza liczę na to, że uda mi się jeszcze raz zaprosić Panią Y do tanga o piątej nad ranem.

Proszę więc teraz wszystkich Gości, by przyłączyli się do podziękowań dla Państwa XY za ich wielką pomoc.

Toast za Państwa XY!

To dobry moment, aby zwrócić się do moich Rodziców, którzy także nas wspierali w związku z tą szczególną okazją, zarówno logistycznie – organizując wszystkich naszych krewnych i przyjaciół – jak i finansowo.

Powinienem zacząć od podziękowania za opiekowanie się mną przez te wszystkie lata, za stałe zachęcanie mnie do podążania własną drogą w życiu.

Dziękuję Wam za to, że co roku znajdowaliście pieniądze, żeby wysłać mnie na narty, że kupiliście mi pierwszy komputer (ale mimo to ciągle suszyliście mi głowę, żebym nie siedział za długo przed monitorem), że namawialiście mnie na studia, żebym zdobył wiedzę i poszerzył horyzonty poza Yorkshire. Przykro mi, że wylądowałem tylko w Lancashire [Simon studiował w Lancaster]

A potem wspieraliście mnie, gdy wpadłem na pomysł, żeby wyruszyć w roczną podróż. Jednym słowem – uważam, że bez Was nigdy bym nie poznał mojej żony i nie spotkalibyśmy się wszyscy tutaj.

Mamo, chcę Ci podziękować za to, że przez te wszystkie lata gotowałaś dla mnie smakołyki i że mnie wychowywałaś. Mam taką nadzieję, że choć żartowałaś, że przyszedłem na świat przypadkiem, to okazałem się jednak przypadkiem szczęśliwym.

Tato, dziękuję, że wciągnąłeś mnie w kibicowanie Formule 1 – jest to nasza rodzinna pasja, którą podziela również moja żona, z czego się bardzo cieszę. Dziękuję, że wytrzymywałeś moje wybryki na farmie, że wymieniałeś wszystkie te słupki przy bramie, drzwi traktora i rozmaite inne elementy, które nie wiedzieć czemu, rozlatywały się na kawałki.

Nie sądzę, bym mógł Ci dorównać w zdolnościach niszczycielskich, wyrażających się zwłaszcza częstotliwością oddawania do naprawy land-rovera… albo kosiarki – ale w ogólnym rozrachunku, uśredniając nasze wyniki wypracowane przez lata, zaryzykuję stwierdzenie, że jednak o włos Cię pod tym względem wyprzedzam.

Miałem cudowne dzieciństwo – nikt nie mógłby marzyć o lepszym. Niech świadczy o tym fakt, że do dziś zdarza mi się prowadzić wewnętrzną walkę między chęcią kontynuowania kariery w branży zaawansowanych technologii a pragnieniem, by wrócić do domu, znów wskoczyć na traktor i zajmować się zwierzętami. Dziękuję Wam obojgu za to wspaniałe wychowanie.

Toast za moich Rodziców!

Pragnę również podziękować wszystkim Państwu, naszym wspaniałym Gościom, za to, że możemy się wspólnie cieszyć tym szczególnym dla nas dniem. Jesteśmy wdzięczni, że przyjęliście zaproszenie i przyjechaliście tu wszyscy oraz że tak hojnie przyczyniliście się do naszej wymarzonej i wyczekiwanej od ponad roku podróży poślubnej.

Urocza chatka w North York Mo…. Nie, nie, a tak na poważnie – chcemy się wybrać do RPA: Kapsztad, safari i być może inne atrakcje.

Podziękowania kieruję też do wszystkich tych, którzy przybyli z daleka. Zazwyczaj na wesele syna farmera z Yorkshire goście zjeżdżają się z takich zakątków świata, jak Richmond, Sheffield, a może nawet i Manchester, ale dziś gościmy Przyjaciół i Rodzinę z Anglii, Polski, Niemiec, Kuby i Kanady.

Jeszcze raz serdecznie dziękuję, że pokonaliście taki kawał drogi, żeby być tu dziś z nami. Ja i Marta nie moglibyśmy sobie wymarzyć, by świętować ten dzień w zacniejszym gronie Przyjaciół i Rodziny, którzy tak nas wspierają.

Niektórzy z naszych bliskich niestety nie mogli do nas dziś dołączyć. Wypijmy toast za tych Krewnych i Przyjaciół, którym mimo szczerych chęci z różnych powodów nie udało się przyjechać na nasz ślub.

Toast za nieobecnych Przyjaciół i Krewnych!

{Potem nastąpiły przemyślenia Pana Młodego na temat przebiegu dnia i tego, jak wygląda dziś Panna Młoda, czyli ja}

I w ten sposób mogę płynnie przejść do opowieści o mojej żonie. Jak zapewne wszyscy Państwo wiedzą, poznałem Martę podczas pobytu w Pekinie. Gdy zobaczyłem ją po raz pierwszy, pomyślałem: „Ta dziewczyna przypomina chińską petardę.” Bo oto stała przede mną piękna kobieta, ubrana w żywą czerwień – i miała w sobie tyle energii, co mały dynamit.

Marta wciąż ma tyle energii i magnetyzmu, że po prostu nie można się oprzeć jej przyciąganiu. Jest niesamowicie inteligentna, wie więcej o świecie, niż ja kiedykolwiek zdołam się dowiedzieć, a obecnie szlifuje piąty język, nie wspominając o chińskim i rosyjskim, w których też jest w stanie się porozumieć [akurat, haha! mój kochany mąż bardzo mnie przecenia]

Kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy, powiedziano jej, że jestem Holendrem. Myślę jednak, że ten mit szybko się rozwiał, gdy tylko zacząłem roztaczać swój brytyjski urok. Pierwszych kilka randek potrafiliśmy przegadać aż do świtu – wiem, że to brzmi jak banał, ale wydawało mi się, że czas znika, gdy jestem przy niej. Pocieszam się, że to właśnie po części dlatego opuściłem wtedy tyle lekcji chińskiego – choć mogły być inne powody.

Wszystko zaczęło się zapowiadać poważnie, gdy Marta zaproponowała, że dołączy do mnie w dalszej podróży do Hongkongu i Tajlandii. Odtąd utrzymywaliśmy już stały kontakt i chociaż Marta znalazła mnie na drugim końcu świata, to przyjechała bliżej domu, żeby być ze mną.

Opuściła rodzinne strony i przyjechała do „dziwnego miejsca”, żeby zamieszkać ze mną. Wiem, że bywały trudne chwile, ale zawsze trwała przy mnie, dawała mi wsparcie, dopingowała do podejmowała nowych wyzwań, odwiedzania nowych miejsc, poszerzania horyzontów – i dzięki temu stawania się lepszym człowiekiem.

Marta jest moim najlepszym przyjacielem. Równie dobrze się z nią rozmawia, co jej słucha. Mam nadzieję, że zdołam jej dać chociaż połowę tej siły, stabilizacji i otuchy, którymi mnie obdarzała przez ostatnich pięć lat.

Przy wszystkich swoich zaletach Marta raczej nie grzeszy cierpliwością. Tak więc po trzech latach bycia razem zacząłem odbierać subtelne sygnały, że oczekuje ode mnie czegoś więcej. Drogie Panie, żeby było jasne: my nie jesteśmy zbyt wyczuleni na subtelne sygnały. Zajęło to zatem trochę czasu. Mimo wszystko chciałem zrobić jej jak największą niespodziankę.

Kupiłem potajemnie pierścionek, przemyciłem do samolotu, którym lecieliśmy na wycieczkę do Nowego Jorku i Kanady, a nawet zmyliłem ją, mówiąc, że nie mam nic do umieszczenia w hotelowym sejfie.

Nadszedł wreszcie odpowiedni moment i zadałem jej to ważne pytanie – i w ten sposób znaleźliśmy się tutaj. Marta jest dla mnie bardzo ważna. Pozwólcie, że powtórzę to, co powiedziałem jej wtedy: Marta, I love you, 我爱你, Kocham Cię. Czy wyjdziesz za mnie? Mam nadzieję, że będziemy dawać sobie nawzajem szczęście do końca naszego wspólnego życia, gdziekolwiek los nas poprowadzi.

Szanowni Państwo, toast za moją żonę Martę!

Zanim usiądę, chciałbym wspomnieć o kilku innych ważnych osobach. Pragnę podziękować naszej Świadkowej, też Marcie zresztą, za to, że wygląda pięknie, za altruizm i wkroczenie w ostatniej chwili, kiedy okazało się, że koleżanka Marty ze szkoły, Magda, nie będzie mogła być Świadkową, oraz za przygotowanie Marty do dzisiejszej roli absolutnie zniewalającej Panny Młodej i za wspieranie jej w dniu ślubu.

Toast za naszą Świadkową i wszystkie piękne Panie!

Dziękuję również Agnieszce i Marcie za przetłumaczenie i sformatowanie naszych przemówień. Mam tylko nadzieję, że nie przemyciły w polskiej wersji zbyt wielu kompromitujących szczegółów o nas.

I wreszcie dziękuję mojemu Świadkowi Michaelowi za zgromadzenie tu wszystkich kolegów, zorganizowanie wieczoru kawalerskiego, dopilnowanie, bym dotarł na czas do kościoła i za to, że nie wygląda w dniu mojego ślubu lepiej ode mnie. Michael jest jednym z moich najlepszych przyjaciół, choć na co dzień dzieli nas ponad 3000 kilometrów.

Bardzo się cieszę, że jest dziś ze mną. Oddaję mu teraz głos, żeby mógł już zacząć się nade mną pastwić. Ostrzegam jednak, że Michael jest nałogowym kłamcą i świetnie sobie radzi z Photoshopem, więc nie wierzcie we wszystko, co zobaczycie i usłyszycie.

Dziękuję.

15 lipca 2013

Wpis pesymistyczny

Filed under: lipiec 2013 — swiatmartyw @ 4:22 pm

Po miesiącach szarówki wreszcie zaczęły się upały. Od dwóch tygodni na niebie ani jednej chmurki, słońce przypieka, a lud wylega na plaże i wystawia na widok swoje blade ciała. Ciała nawet najmniej apetyczne by mi nie przeszkadzały, gdyby tylko ich właściciele potrafili wyrażać swoje myśli (?) w sposób w miarę cywilizowany.

W sobotę pojechaliśmy nad pobliskie jezioro. Zaparkować ciężko, ludź na ludziu, koc przy kocu, w wodzie głowa przy głowie. Już prawie chcieliśmy się wycofać rakiem, no ale 10 funtów zapłaciliśmy, więc swoje trzeba odsiedzieć. Rozłożyliśmy ręczniki, nasmarowaliśmy się kremem, leżymy, czytamy i cieszymy się ciepłem. Nie zdążyłam przeczytać drugiego zdania, gdy usłyszałam z koca obok: „Ty, ale się najebałyśmy wczoraj, nie? Tak było zajebiście, że chuj!” – „No, wyjebana w kosmos muza!” – „A ty się z nim w końcu pukałaś w tym kiblu, czy nie?” – „Nie wiem tak naprawdę, przecież mnie widziałaś, najebana w trzy dupy byłam!”

Opadła mi szczęka. Dosłownie. I od razu wstyd mi się zrobiło – za te dwie prymitywne dziewczyny, za Polaków w Wielkiej Brytanii, za cały naród. A to był dopiero początek. Okazało się, że tego popołudnia Anglicy byli nad jeziorem w mniejszości. Polski słyszało się dosłownie wszędzie. I dodam – choć to możecie już sobie wyobrazić – że uszy aż więdły. Chuje, kurwy, pierdolenie i najebanie latały na wszystkie kierunki. W wodzie za boje kto wypłynął? Polak oczywiście, a gdy ratownik zaczął gwizdać i przez megafon prosić, żeby wrócił, Polak nie zrozumiał i płynął dalej. W końcu do akcji włączyli się jego koledzy, którzy zaczęli wrzeszczeć: „Paweł, kurwa, wracaj, stary chuju! Nie słyszysz, że ratownik cię woła? Kurwa, twój angielski jest jeszcze gorszy niż mój!”

W wodzie trzech Polaków bawiło się platikową piłką. Jeden nie złapał i piłka uderzyła mnie w głowę – nic się nie stało, nie będę udawać, że zwijałam się z bólu, ale może jakieś przepraszam? Skąd! Panowie zaczęli rechotać, a następnie jak gdyby nigdy nic powrócili do zabawy. Pecha miałam niesamowitego, bo po 200 metrach znowu oberwałam w głowę, tym razem od Anglików. Od razu zaczęli się tłumaczyć: „Sorry, dear, I am a terrible goalkeeper! Are you okay?” Dodam, że z wyglądu nie różnili się od wspomnianych Polaków niczym – wielkie bary, ogolone głowy, ciała pokryte ogromnymi tatuażami. Także nie wyciągajmy tu stereotypów w stylu, że jak łysy i wytatuowany, to pewnie prymityw i nie ma co się dziwić.

Prawda jest taka, że do Anglii przyjeżdża dużo hołoty z Polski i swoim prymitywnym zachowaniem wyrabiają nam złą opinię. Co ja tu przeżyłam w ciągu tych czterech lat. Nagle okazało się, że bycie Polakiem to obciach, bo, wiadomo, Polak nie mówi po angielsku i nie chce się nauczyć, zamknięty na świat zewnętrzny mieszka po kilka osób w pokoju z innymi Polakami, ogląda tylko polską telewizję, kupuje wyłącznie w polskim sklepie, bo przecież dzień bez pierogów lub gołąbków ze słoika to dzień stracony; wiecznie kombinuje i przedstawia fałszywe zaświadczenia na to i na tamto, bo może kilkadziesiąt funtów wpadnie, pije, nie potrafi się zachować. Już raz się zdarzyło, że się nie przyznałam, że znam polski. Stałam w kolejce do kasy w Tesco, przede mną „typowy Polak”. Pani z uśmiechem pyta: „Do you need a bag, sir?”, a „sir” zaczyna wrzeszczeć, nie bardzo wiadomo do kogo: „Co ona, kurwa, chce? Daję jej kasę, a ta jeszcze coś się pyta, po chuja się pyta! Niech bierze kasę i spierdala!!!” Pani bez zmrużenia okiem: „Sorry, does anyone speak Polish here?” Od razu rozpoznała, pewnie nie pierwszy raz coś takiego jej się przydarzyło. Pokręciłam głową. A co miałam powiedzieć? Musiałabym w jego języku, żeby zrozumiał. Może: „Ja pierdolę, ty głupi chuju! Nie rozumiesz, że cię pyta, czy chcesz siatkę??!”

Pobyt nad jeziorem miałam przez to popsuty. Wiem, że nie powinnam się tak przejmować – ale nie potrafię. Chcę wierzyć, że te pustogłowe dziewczyny oraz prymitywni kolesie to 0,00000001% polskiej emigracji, ale niestety to ich najbardziej słychać, więc to oni stają się „twarzą” polskich emigrantów. Wstyd i żenada.

I nie mówcie, że Angole też często robią obciach. A co mnie to obchodzi? To nie jest żadne usprawiedliwienie, żadna pociecha. Ja chcę żeby „Polka” można było mówić tu z dumą, a tak nie jest.

Swoją drogą, my sami nie jesteśmy z siebie dumni. Anglik powie o Anglii, że to fantastyczny kraj i natychmiast zacznie wyliczać wszystkie jego zdaniem wspaniałości, a my – i ja wcale nie jestem wyjątkiem – zaraz zaczynamy narzekać – na drogi, na niskie pensje, na polityków-oszołomów oraz że wszyscy kradną. Mama zamówiła taksówkę z kościoła do domu, żeby odwieźć koperty po ślubie, bo „w hotelu przecież ukradną”. Chcieliśmy zamówić alkohol i wysłać do hotelu, ale nie, lepiej nie, bo „przecież ukradną i będą palić głupa, że nigdy nie dostali”. Gdy mama kiedyś tam straciła przytomność w domu i zadzwoniliśmy po karetkę, natychmiast zdjęłam jej wszystkie pierścionki i kolczyki, bo tak miałam zakonotowane, że przecież „w szpitalach kradną”. U nas na wiosce na głównej ulicy co parę metrów stoi ozdobna konstrukcja, z której zwieszają się piękne kwiaty w doniczkach – doniczkach, które można wyjąć i zabrać. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to „U nas pewnie zaraz by rozkradli albo zniszczyli”.
Simon nie mógł uwierzyć, że mam takie niskie mniemanie o rodakach. To z kradzieżą kopert już zupełnie go zszokowało, bo on by nawet o czymś takim nie pomyślał. „To może włożymy do sejfu w hotelu?” – „Z sejfu też ukradną i potem nie udowodnisz” – odpaliłam od razu.

I tak zamyka się błędne koło. My nie jesteśmy z siebie dumni, Anglicy traktują nas z góry, a my tylko utwierdzamy ich w przekonaniu, że mają rację. A o naszym stosunku do życia niech świadczy ten przykład – na pierwszej lekcji angielskiego nauczymy się zdań typu: „Hi, how are you?” – „Good, thank you, and how are you?” A na pierwszej lekcji polskiego, co opisuje znajoma blogerka będąca w związku z cudzoziemcem, jej chłopak nauczył się: „Jak się masz?” – „Fatalnie, jestem chory i boli mnie głowa”. Narzekanie już od pierwszego zdania, taki widocznie nasz charakter. Ciekawe, że nigdy nie zdawałam sobie z tego sprawy, gdy mieszkałam w kraju – dopiero zza Kanału La Manche to widzę.

Czytałam ostatnio o „reverse cultural shock”, czyli o szoku kulturowym po powrocie z emigracji. Wydaje nam się, że hurra, wreszcie jesteśmy z powrotem w kraju, będzie cudownie! A nie jest. Z artykułu wynikało, ze najbardziej przeszkadzają smutne miny, nieuprzejma obsługa, wszechobecne kombinowanie na boku, niższy standard życia, ciężej uzbierać na wakacje, a jak już człowiek pojedzie, to wszędzie się wydaje drogo. Znam wielu Polaków (na poziomie, chciałabym dodać) mieszkających tutaj i nikt nie chce wracać. Wakacje w Polsce im wystarczają – jeśli zatęsknią za jedzeniem, mogą pójsć do polskiego sklepu; jeśli zatęsknią za telewizją, bez problemu mogą sobie polską podłączyć albo oglądać w internecie. Ja wciąż chcę wrócić, a Simon – ku mojemu zdumieniu – nie miałby nic przeciwko. „Tanio, ciepłe morze, trochę niskie, ale fajne góry, piękne miasta, bogata historia, mili ludzie! Czego tu nie lubić?” Uczmy się optymizmu od Simona :)

8 lipca 2013

O żółtej, święcącej kuli – czyli wspomnienia z Palermo

Filed under: Podróże małe i duże — swiatmartyw @ 8:54 pm

Na mój tydzień panieński miałyśmy polecieć w szóstkę. Niestety, dwie koleżanki nie dostały urlopu, a jedna odliczała dni do porodu, więc ostały się trzy. Trzy i pół tak naprawdę, bo moja przyjaciółka Magda była wtedy w ósmym miesiącu ciąży z Julianką (której tak się spieszyło na świat, że tydzień temu urodziła się bez większych ceregieli w szpitalnej windzie). Bałam się, że wrócimy we cztery, no bo lot, zmiana klimatu, intensywne zwiedzanie – ale na szczęście Magda czuła się świetnie, a Włosi na widok jej brzucha wykrzykiwali z uśmiechem: „Bambino! Complimenti! Auguri!”, co było naprawdę bardzo miłe. Gorzej z ustępowaniem miejsca w autobusach – ze dwa razy musiałam prosić młode siksy, żeby podniosły tyłki i dały usiąść kobiecie w ciąży. Ustępowały z grymasem niezadowolenia na twarzy, ale to akurat mnie nie dziwiło – młodzież teraz wszędzie rozwydrzona… za moich czasów… itd. :-D

Magda od początku była nastawiona do wyjazdu niesamowicie pozytywnie. Już podczas schodzenia do lądowania spojrzała na lazurowe morze, imponujące wzgórza, intensywnie zieloną przyrodę i powiedziała: „Zobaczcie, jak pięknie! Od razu widać, że to super miejsce, zobaczycie! No i to słońce!”

Dygresja na temat pogody – klimat w południowej Anglii ma swoje plusy, np. nigdy nie ma minusowych temperatur w ciągu dnia, śnieg pada jeden dzień w roku i natychmiast topnieje, na jesieni i w zimie prawie nie pada deszcz i naprawdę jest w miarę miło – zwłaszcza w porównaniu do śniegowo-deszczowo-depresyjnej pogody w moim rodzinnym Gdańsku, która potrafi trwać pięć miesięcy. Niestety, za bezproblemową jesień i zimę trzeba tutaj srogo odpokutować. Wiosna i lato są szare – nawet nie zimne, nawet nie specjalnie deszczowe, tylko po prostu szare. Nie pamiętam, kiedy ostatnio raz widziałam słońce. Tzn. pamiętam – w maju, w Palermo właśnie. Gdybyśmy tam nie pojechały, chyba wpadłybyśmy w depresję (wszystkie trzy mieszkamy na Wyspach). Wskazując na słońce, śmiałyśmy się, „A co to jest ta żółta, świecąca kula, bo nie pamiętam takiej u nas?”

Zgodnie z przewidywaniem Magdy, bawiłyśmy się świetnie i każdemu mogę z czystym sumieniem Palermo polecić. Kilka fotek na zachętę:

Wszystkie zdjęcia zrobione przez koleżankę, bo ja durna zapomniałam aparatu

Wszystkie zdjęcia zrobione przez koleżankę, bo ja durna zapomniałam aparatu

IMG_2810 IMG_2918 IMG_2947 IMG_2959 IMG_2969 IMG_2973 IMG_2989 IMG_3021 IMG_3033 IMG_3041 IMG_3097 IMG_3132

Zwiedzałyśmy, kąpałyśmy się, imprezowałyśmy, piłyśmy dużo dobrej kawy i wina (Magda wypiła jeden mały łyczek i mówi: „Boże, jakie dobre!”, a potem do brzucha: „Zobacz, Julianka, tak wygląda impreza!” :), jadłyśmy pyszne pizze oraz świeżo złowione pyszne ryby i owoce morza, a ja dodatkowo ćwiczyłam włoski. Po 1,5 roku nauki wiadomo że nie błyszczałam (jakoś nikt nie chciał rozmawiać na tematy, które przygotowałam na ustną maturę, np. „Czy zgadzasz się, że sport to zdrowie?” :), ale byłam w stanie zapytać o drogę, numery autobusów, kupić bilety, zamówić stolik w restauracji, przeczytać i przetłumaczyć menu oraz zamówić bez pokazywania placem, dopytać się, kiedy następne zwiedzanie z anglojęzycznym przewodnikiem itd. Z jeszcze bardziej praktycznych rzeczy, to potrafiłam się dogadać z właścicielem hostelu, który po angielsku nie mówił wcale. Wolę nie myśleć, jakie ruchy musiałabym wykonywać, gdybym nie wiedziała, jak poprosić po włosku o dodatkową rolkę papieru toaletowego :)

Najzabawniejszą konwersację odbyłyśmy z kucharzem zatrudnionym w restauracji, do której poszłyśmy na dobry początek mojego wieczoru panieńskiego. Przychodzimy na 18:30, a tu lokal zamknięty. Przed drzwiami stało kilku panów, więc pytam, co się dzieje. Odpowiada jeden z nich: „Nikt nie wie, szef chyba zaspał! Ja jestem kucharzem, to są kelnerzy, ten to sprzątacz… dzwonimy i dzwonimy, ale szef nie odpowiada!” Podstawił nam trzy krzesła z ogródka restauracji, którego jeszcze nikt nie zdążył rozłożyć, i zaczęła się gadka. Skąd jesteście? Polonia. Papa Giovanni Paulo Secondo! Lech Wałęsa! Kiwamy głowami. Pracowałem kiedyś z Polakami, mówi pan kucharz, i oni nauczyli mnie jednego zdania – chyba powiem to szefowi, gdy wreszcie się pojawi: (najczystszą polszczyzną) Spadaj na drzewo banany prostować! :) Gdy oczekiwanie na szefa się przedłużało, wypalił, znowu po polsku: „Jesteście wkurwione?” :) Trochę byłyśmy, ale gdy szef przyjechał na skuterku, momentalnie nam przeszło: „Po co do mnie tyle razy dzwonicie, przecież wiadomo, że przyjadę prędzej czy później!! (spojrzenie w naszą stronę) Aaaaa…. no teraz to rozumiem! Trzy piekne dziewczyny czekają! A nawet trzy i pół!” Posadził nas przy najlepszym stoliku, a w ramach zadośćuczynienia za czekanie dostałyśmy dodatkowego szampana. I soczek.

Tych, co myślą, że na Sycylii za każdym rogiem czyha mafia, mogę uspokoić – nie czyha. Za gorąco tak stać i czyhać. Na początku maja temperatury dochodziły do +28, w takim upale chyba nikomu się nie chce prześladować turystów. A tak na poważnie – gdy poszłyśmy na cmentarz przylegający do katakumb Kapucynów, na kilku nagrobkach było napisane „Assessinato dalla mafia” (wszystkie pochodziły z początku lat 80), i nie trzeba znać włoskiego, żeby to zdanie zrozumieć. Z drugiej strony, my nigdy nie czułyśmy się w żaden sposób zagrożone, a przecież często wracałyśmy z imprez/ kolacji dość późno. Ludzie wydawali nam się serdeczni, uśmiechnięci i skorzy do pomocy. Para studentów, których zapytałyśmy o drogę, po dokładnym wytłumaczeniu co, gdzie i jak, wykrzyknęła radośnie: „Welcome to Palermo!”

Warto!

PS. Ten tekst powstał 21 czerwca, obecnie pogoda znacznie się poprawiła, chwała Ojcu i Synowi:

pogoda

19 czerwca 2013

Rura na rurze

Filed under: czerwiec 2013 — swiatmartyw @ 11:45 am

Ponieważ latka lecą i człowiek nie robi się ani ładniejszy, ani zgrabniejszy, ani w ogóle żaden pozytywny przymiotnik (może oprócz „mądrzejszy”, choć czy ja wiem? wątpliwe), postanowiłam z ostatnich lat wyglądania jako tako wycisnąć wszystkie soki. Najpierw pół naga sesja na plaży w Palermo (bo w innych krajach – o czym po 4 latach na Wyspach już zapomniałam – jest tak ciepło, że można się rozebrać, a nawet szaleć w morzu w sposób frywolny), a teraz taniec na rurze. Simon, co było do przewidzenia, podszedł do pomysłu niezwykle entuzjastycznie – do tego stopnia, że zapłacił za moje lekcje – oraz, co było jeszcze łatwiejsze do przewidzenia, zawył radośnie: „Pole on a pole!” (dla niewtajemniczonych – „Polak” oraz „rura” to po angielsku to samo słowo). Zastanawiałam się nad przetłumaczeniem jego zachwytu na polski i najlepsze, co mi przyszło do głowy, to właśnie to – Rura na rurze. Że niby star(szaw)a rura, znaczy się.

Jeśli myślicie, że taniec na rurze jest łatwy, to bardzo sromotnie się mylicie. Nie zdawałam sobie sprawy, ile siły trzeba mieć w bicepsach, żeby wciągnąć na rurę 60 kg żywej wagi. A potem to 60 kg jeszcze obkręcić o 360 stopni. A następnie jedną nogę zadrzeć tak, żeby móc z gracją do góry nogami z rury zjechać. To ostatnie wychodzi mi połowicznie – nogę zadzieram, ale z wysiłku wykrzywiam gębę, a czasem nawet zdarzy mi się pisnąć sobie ze strachu. Bardzo sexy.

Po pierwszej lekcji miałam siniaki na nogach i rękach. Po drugiej już tylko na kolanach, ale za to jakie, Jezu Jezusiczku! Gdybym chciała Simona oskarżyć o przemoc domową, każdy sąd by mi uwierzył. Podczas trzeciej lekcji miałam wrażenie, że bark mi się przesunął – ból nie do opisania. Na szczęście barku sobie nie wybiłam, ból był spowodowany zbyt rozpaczliwym trzymaniem się rury (podświadomość podpowiadała tragiczne scenariusze, jeśli puszczę) przy wykonywaniu takiej oto figury:

www-fightingfitlucan-ie

www-fightingfitlucan-ie

Żartowałam. Przy takiej mój kręgosłup wziąłby i trzasnął z wielkim hukiem. Gdy patrzę, co wyczynia nasza instruktorka, szczęka mi opada i nie mogę uwierzyć, że ciało jest zdolne do takich wygibasów. Wykupiłam tylko osiem lekcji, przy czym ostatnia wypada kilka dni przed ślubem i zastanawiam się, czy pójść i kusić los złamaniem sobie karku? Jeśli przeżyję, to chyba będę kontynuować, bo już po trzech lekcjach widzę wyraźną poprawę w umięśnieniu ramion, co pozwala mi na w miarę swodobne wspięcie się na rurę – i to na razie na tyle, bo boję się zejść… Nie od razu Rzym zbudowano.

W mojej grupie jest ok. 15 dziewczyn i jeden gruby facet. Rura trzeszczy pod nim niemiłosiernie, ale chyba nie o taniec mu chodzi – za kilkadziesiąt funtów przez 8 tygodni będzie sobie patrzył na 15 młodych dziewczyn w pozycjach dość miłych dla męskiego oka. Ma facet łeb ;-)

4 marca 2013

Przerwa na reklamę

Filed under: marzec 2013 — swiatmartyw @ 6:13 pm

Oto najpopularniejsza obecnie reklama na Wyspach. Mówią i piszą o niej wszystkie media, zawsze w pozytywnym tonie. Bo jak tu się nie uśmiechnąć? Zapewniam, nie da rady, choćbyście byli w najpodlejszym z podłych humorów. I ten drugi komentarz od góry: „This horse looks delicious” :D

17 lutego 2013

Sposób na Pete’a, brytyjski film, którego nie zobaczycie w Polsce oraz plany podróżnicze

Filed under: luty 2013 — swiatmartyw @ 12:45 am

Nie pisałam zdecydowanie za długo – a to dlatego, że w ciągu ostatniego roku moja firma bardzo się rozwinęła, podpisaliśmy nowe kontrakty, przyjęliśmy nowych ludzi, a pracy wciąż jest tyle, że tygodnie mijają mi z szybkością światła. Poniedziałek, mrugam, i już piątek. Człowiek nawet nie ma czasu Facebooka sprawdzić i BBC news przeczytać, co do tej pory było na porządku dziennym :)

Pierwsza wiadomość to taka, że znalazłam sposób na mojego zrzędliwego współpasażera. Po tym, gdy stwierdził, że strasznie denerwuje go, iż siedzę tak blisko kierownicy, o wiele bliżej niż on, i jego zdaniem nie ma to nic wspólnego z prawie trzydziestocentymetrową różnicą wzrostu między nami (ja 173 cm, on 2 metry), oraz że doprowadza go do pasji, gdy reguluję poziom głośności radia na desce rozdzielczej, mimo że mam przycisk na kierownicy, postanowiłam przestać z nim rozmawiać. Jestem zbyt nerwowa na takie durne teksty. A może (znalezione na FB)…

face

Ponieważ jeżdżenie w ciszy byłoby dla mnie lekko dziwne i krępujące, postanowiłam, że nauczę pana madralę…. polskiego. Ku mojemu zdziwieniu, nawet nie zaprotestował. Niech zobaczy, jak to ciężko nauczyć się języka obcego na przyzwoitym poziomie, niech doceni, niech zaduma się nad swoim akcentem i przestanie krytykować mój.

Pierwsza lekcja skończyła się…. kłótnią, oczywiście. Zapytałam, czy ma jakichś polskich znajomych – powiedział, że koleżankę Alicję, ale ciężko mu wymówić „Alicja”, więc mówi na nią „Alice”. Oświeciłam go, że może mówić „Ala”, a on mi na to, że nie, bo to nie jest jej „prawdziwe” imię. Tłumaczę, że to tak jak „Thomas” i „Tom”, czy „Peter” i „Pete” właśnie, ale nie, kolega idzie w zaparte: „Ona nigdy nie przedstawiła się jako ‚Ala’, więc nie będę tak na nią mówił, bo to NIE JEST jej imię”. Gdybym w tamtej chwili nie prowadziła, pewnie opadłyby mi ręce.

Myślałam, że tym samym temat nauki polskiego został zakończony, ale następnego dnia Pete jak gdyby nigdy nic zapytał, czego go dzisiaj nauczę. I od tej pory mam jego debilne komentarze na tematy wszelakie z głowy. 45 minut do pracy i tyle samo z powrotem spędzamy na ćwiczeniu wymowy, odmianie, dialogach i nawet śpiewach (ostatnio na tapecie było „Sto lat”). Raz na jakiś czas Pete jęknie: „What?! This is crazy!!”, ale to takie zrezygnowane jęczenie, gdy po raz kolejny pomyli mu się „sześć” i „cześć” albo gdy nie potrafi usłyszeć różnicy pomiedzy „dz”, „dż” i „dź”. Na Grouponie kupiłam kiedyś kurs polskiego dla Simona (http://www.earwormslearning.com), taki z muzyką i wielokrotnym powtarzaniem tych samych zwrotów – Simonowi się przydał, teraz katuję nim Pete’a. A gdy już się biedak zmęczy i zaczyna biadolić, że „I think my brain is going to explode in a minute!”, słuchamy i śpiewamy piosenki Davida Bowie oraz Depeche Mode (jedyni wykonawcy, których oboje lubimy). I spokój. Chciałabym napisać, że jest beztalenciem i mieć z tego dziką satysfakcję… ale muszę przyznać, że idzie mu rewelacyjnie. Do końca roku będzie średniozaawansowany :)

*****************

Już dawno miałam polecić film „Sighseers” – jestem omalże pewna, że nie było i nie będzie go w Polsce, bo jest „British to the bone”. Simon płakał ze śmiechu, ja może nie płakałam, ale bawiłam się świetnie. Film zdobył bardzo dobre recenzje i kilka prestiżowych nagród, więc jeśli będzieci mieli szansę go obejrzeć, polecam! Przy okazji nauczycie się kilku stereotypów, jakie Anglicy mają o różnych częściach kraju: „Dear Mum, Yorkshire is lovely, not like you said at all! They can smile!” ;) i moje ulubione: „He’s not a person, Tina, he’s a Daily Mail reader!” :D

*****************

Zgadnijcie, gdzie to (wszystkie zdjęcia pochodzą z albumu koleżanki Ani Ch.):

m3 m4 m6 m7 m8 Madera1 madera2

Pięknie? Jak dla mnie po prostu wspaniale. Zobaczyłam te zdjęcia i się zakochałam. Dwa uśmiechy i trochę przymilania się później, zarezerwowaliśmy pierwszy tydzień naszej podróży poślubnej właśnie tam – Madera. Na Maderze mnie jeszcze nie było, a loty z Londynu są tak tanie, że grzechem by było nie pojechać :) Dla zainteresowanych – lecimy we wrześniu, lot i czterogwiazdkowy hotel na siedem nocy, pokój z widokiem na ocean, ze śniadaniami – £380 od osoby. Bargain, jak mówią Anglicy, a gdy chcą podkreślić, jak wielki, przeciągają ostatnią sylabę i wychodzi „bar-gieejn” ;) Dla porównania – najtańsza oferta z Gdańska kosztowała trochę ponad 2000 złotych. Na 2000 zł pracuje się średnio cały miesiąc, no, może 3/4 miesiąca. Przy przeciętnej pensji tutaj na £380 pracuje się ok. 5 dni. Nic dziwnego, że na plażach w dowolnym kraju tylu spieczonych na pomidora Angoli ;)

Na drugi etap poślubnych szaleństw wybieramy się tu:

cape_town images (1)

Ktoś zgadnie? :) Zdjęcia oczywiście nie moje, tylko Google’a. Przedstawiam Cape Town, czyli po naszemu Kapsztad. Wiem, co powiecie – niebezpiecznie i podejrzanie. W Johanesburgu na pewno, w Kapsztadzie raczej nie – a wiem to od trojga naszych znajomych, którzy mieszkają tam od lat. Ale że strzeżonego Pan Bóg strzeże, będziemy na siebie uważać. Potem tradycyjnie safari, a następnie Wodospady Wiktorii w Zambii:

Vic-Falls-Zimbabwe victoria-falls_22

Nie, jeszcze nic nie mamy zarezerwowane, bo koszt takiej podróży to ok. 6 tysięcy funtów… więc liczymy, że goście weselni trochę nas wspomogą :) a na resztę weźmiemy kredyt. Zamiast zbierać na dom, wychodzimy z założenia, że podróż poślubną ma się raz, więc chcemy spełnić swoje marzenie… a potem jakoś to będzie. Obyśmy tylko zdrowi byli. Pamiętacie wpis „Plany i paranoje„? Pisałam w nim o mojej koleżance chorej na raka. Na swoim blogu zamieściła linki do trzech innych blogów poświęconej tej ponurej tematyce – wszystkie trzy napisane ładną angielszczyzną i mimo wszystko z humorem. I co? Jedna z autorek niedawno zmarła, 29 lat, dwa tygodnie przed swoim ślubem; druga, lat 33, w swoim wpisie z 7 lutego praktycznie się żegna, bo rak tak się rozprzestrzenił, że dają jej najwyżej kilka miesięcy życia; trzecia, 34 lata, już bardzo dawno nie pisze, a ostatnie wiadomości były okropne – cztery nowe guzy w mózgu. Także zdrowie, zdrowie i jeszcze raz zdrowie – w takiej perspektywie z długu na karcie kredytowej można się tylko śmiać.

Żeby nie zakończyć w morowym nastroju – już tylko niecałe 3 miesiące do wyjazdu do Palermo. Znalazłam artykuł na stronie National Geographic (http://www.national-geographic.pl/artykuly/pokaz/palermo-bambini-di-sicilia/), zaczynający się od:

„Za każdym rogiem czeka tu niespodzianka. Nie wiadomo, czy poczęstują nas pachnącym pomarańczami marcepanem, czy gotowaną ośmiornicą z cytryną.

Słońce pali niemiłosiernie. Chwilę wytchnienia znajdujemy w otaczającym kościół San Giovanni degli Eremiti ogrodzie. Dookoła palmy, agawy, bugenwille, drzewa pomarańczowe i kumkwaty. Dzieci przyjaciół, z którymi podróżuję, biegają po alejkach, my marzymy o frullato (napój ze zmiksowanego z wodą lub winem musującym miąższu owoców). Cytrusy Sycylia zawdzięcza Arabom. Jeździ się po niej wśród cytrynowych i pomarańczowych sadów (rozjeżdżając dojrzałe owoce!). Zresztą już tysiąc lat temu arabski poeta wychwalał Palermo: Żółta cytryna wygląda tu jak kochanek, który płacząc, spędził noc z dala od ukochanej.
Pachną słodko. Zielone i fioletowe leżą w niewielkiej  skrzynce. Kilka rozkrojono, obnażając zmysłowe, purpurowe wnętrze. Nie mogę od tych fig oderwać oczu”.

Rozmarzyliście się? Ja też. Nie mogę doczekać się frullato i marcepanu pachnącego pomarańczami… Dla takich chwil warto żyć!

24 stycznia 2013

Różnice przedmałżeńskie

Filed under: styczeń 2013 — swiatmartyw @ 4:02 pm

Strasznie nam się nie chciało iść na kurs przedmałżeński – już wyobrażałam sobie, jak zaczną tyradę, że będziemy smarzyć się w piekle, bo mieszkamy razem, a za nieregularne chodzenie do kościoła dostaniemy kocioł na największym ogniu i kilka kuksańców widłami. Od razu przypomniał mi się genialny obrazek Mleczki:

IMG-20121124-WA0001

Tymczasem okazało się, że angielscy Katolicy są bardziej wyrozumiali i nie mają zamiaru mówić nam, jak żyć. Skupiliśmy się na nas, naszych związkach, oczekiwaniach, słabościach. Na początku zaoferowano nam ciepłe napoje oraz wino – od razu zaczęłam się zastanawiać, czy to wino to pułapka, bo może chlejusom nie pozwalają się pobrać ;) Simon mnie uspokoił, że przecież nawet Jezus zmieniał wodę w wino… więc poprosiliśmy o kieliszek, tak dla kurażu ;)

Pierwsze ćwiczenie polegało na dokończeniu zdań rozpoczynających się od „I am….” Napisałam, że jestem ambitna, uparta, niezależna, niecierpliwa, czasem nie do wytrzymania itd. Wymieniamy się kartkami z Simonem, a tam: „I am devoted to my fiancée”, „I am very much in love with my future wife”. Miałam ochotę wyrwać mu moją kartkę i dopisać kilka miłych rzeczy o nim….

Potem było o naszych oczekiwaniach co do przyszłości. No to smaruję, że chciałabym mieć duży dom z kominkiem i ogrodem, podróżować, spełniać się zawodowo….. Wymieniamy się kartkami i znowu mi głupio, bo Simon napisał: „Mam nadzieję, że zawsze będziemy tak w sobie zakochani jak teraz i że w naszym związku nigdy nic się nie zmieni”.

Najbardziej urosłam w piórka, gdy musieliśmy napisać, dlaczego zakochaliśmy się w naszym partnerze. Ja wymieniłam sześć rzeczy, Simon dwa razy tyle.

Następnie trzeba było pomyśleć o sferach życia, w których prawdopodobnie będzie dochodziło do konfliktu. U nas nie było się nad czym zastanawiać – pieniądze, bo ja nie potrafię oszczędzać; tęsknota za mieszkaniem w Polsce, która podejrzewam dopadnie mnie za kilka lat; podróże, które wiążą się z pieniędzmi, bo dla mnie najważniejsze to gdzieś pojechać i coś zobaczyć, a nie np. wymiana okien czy nowy parkiet – bez tego mogę żyć, ale dusić się cały rok w jednym miejscu po prostu nie potrafię; i wreszcie dzieci – bo instynktownie czuję, że będę surową matką, pchającą biedne dziecko na kilka kursów języków obcych naraz, a po całym tygodniu w szkole, jeszcze do sobotniej polskiej szkółki. I co to znaczy, że nie chcesz iść na Oxford? No chyba sobie żartujesz! Marsz na Oxford, ale to już! A semestr zagraniczny oczywiście w Gdańsku. Simon: „I will be the cool dad, and Marta will be the disciplinarian!”

Choć tak naprawdę nie dowiedzieliśmy się o sobie niczego nowego, nie były to stracone trzy godziny. Tak, trzy godziny i kurs załatwiony! Teraz wszystko leży w gestii mojego polskiego księdza – oby wprawił machinę w ruch jak najszybciej, bo podobno na zezwolenie biskupa na ślub z niewiernym czeka się sześć miesięcy… a ślub za sześć miesięcy i dwa dni.

11 stycznia 2013

Po co mi kawa?

Filed under: styczeń 2013 — swiatmartyw @ 1:19 am

Pamiętacie mojego dziwnego kolegę, z którym jeżdżę do pracy? Tego marudę? Tego wiecznie wszystko najlepiej wiedzącego? Specjalistę od krojenia marchewki? Jeśli nie, zapraszam do odświeżenia pamięci tutaj. Jeśli pamiętacie, czytajcie dalej….

Przed Świętami ów kolega pożyczył mi książkę norweskiego pisarza, Jo Nesbø, pt. „The Bat”, która na polskim rynku ukazała się jako „Człowiek-nietoperz”. Uwielbiam skandynawskie kryminały, więc z wielką chęcią zabrałam się za czytanie. Ale… czytam, czytam, ziewam, przysypiam, budzę się, czytam, głowa mi opada…. matko, co za nuda. Nie dam się, może wreszcie coś się zdarzy? Może wreszcie ktoś kogoś… no cóż, zakatrupi, jak to w kryminale?? 200 stron i wciąż nic, wymiękam. Oprócz seksu w akwarium pod czujnym okiem żarłacza białego (??? seriously?!) dosłownie nic się nie dzieje. Potem trzy ofiary, ale tylko jedna zakatrupiona w efektowny sposób… i następne 200 stron seksu, pijaństwa, bójek i nieudolnie prowadzonego śledztwa – choć kto zabił domyśliłam się prawie od razu, w końcu od małego czytałam Agatę Christie i domorosły ze mnie detektyw ;)

Podczas wizyty w Polsce, widziałam w Empiku całą półkę książek Nesbø, ale po pierwsze, byłam zniechęcona „Nietoperzem”, a po drugie przyleciałam tylko z bagażem podręcznym, więc choćbym chciała, nie miałam miejsca na dodatkowe książki.

Po powrocie rozmawiam z dziwnym kolegą, w samochodzie zmierzającym do pracy, rzecz jasna:

Ja: W Polsce widziałam całą półkę książek Nesbø, chciałam nawet dać mu drugą szansę, ale ostatecznie nic nie kupiłam.
Kolega: Ale ile książek widziałaś?
Ja: Nie liczyłam, tak na oko z piętnaście.
Kolega: Ale on napisał tylko dwanaście!
Ja: O, Boże, no to dwanaście! Przecież mówię, że nie liczyłam, cała półka była i tyle.
Kolega: No to czemu mówisz, że piętnaście?
Ja: O co ci chodzi, na litość boską?!?!
Kolega: No bo jeśli coś się mówi, to trzeba być precyzyjnym!!

Resztę drogi spędziliśmy w milczeniu, bo na końcu języka miałam słowa, których potem pewnie bym żałowała. Zaczynało się od „Naprawdę nie dziwię się, że w wieku 45 lat wciąż nie masz dziewczyny – jesteś nie do wytrzymania!!!!” Lepiej było się zamknąć i tak też zrobiłam ;)

Przez pewien czas kłóciliśmy się codziennie, i to już nie tylko w samochodzie, ale również w biurze – pracujemy razem nad pewnym projektem, więc chcąc nie chcąc przebywamy w swoim towarzystwie. Największa awantura wybuchła, gdy napisałam numer telefonu jednego z klientów w jego notatniku, a on dostał szału i stwierdził, że „niepotrzebnie zniszczyłam mu stronę” i że trzeba było wysłać maila o_O Ja oczywiście nie daję sobie w kaszę dmuchać, więc od razu zawyłam: „Ooooohhh…. poor Pete, I’ve irreversibly damaged a page in your notebook, now you only have 349 left!!” W biurze wszyscy zawsze się z nas śmieją i mowią: „Oni są jak stare małżeństwo!” Mi naprawdę nie jest do śmiechu – jeśli wiedziałabym, że mamy tak wyglądać z Simonem za kilkadziesiąt lat, to ja dziękuję, uciekłabym sprzed ołtarza! ;)

Wrzeszczeliśmy na siebie również wtedy, gdy podobno zgubiłam gumkę do włosów, którą oznaczył swój kubek (???) i potem nie wiedział, który kubek jest jego i NIEPOTRZEBNIE musiał wziąć nowy z biurowej kuchni. Gumkę znalazł potem pod swoim biurkiem, więc musiała mu spaść.

Pokłóciliśmy się strasznie, gdy na rondzie jakiś debil wyskoczył mi przed maskę i zaczęłam na niego trąbić. Dowiedziałam się, że „rozsiewam zły vibe na drogach”, a tak w ogóle to jeżdżąc 74 mile na godzinę (ograniczenie do 70) łamię prawo i powinnam wylądować w więzieniu.

Stali czytelnicy wiedzą, jakiego fisia mam na punkcie akcentu. Staram się mówić najpiękniej jak umiem ;) i już od wielu osób słyszałam, że brzmię jak rodowita Angielka.
W zeszły wtorek jedziemy do pracy, opowiadam koledze o tym, że moi rodzice intensywnie uczą się angielskiego, żeby móc dogadać się z zięciem. A on na to: „Może się i dogadają, ale i tak zawsze będą mieli akcent. Ty, na przykład, mówisz, że uczysz się angielskiego od 12 roku życia, mieszkasz tu już 3 lata, a wciąż masz silny polski akcent”.

Zamurowało mnie. Jaki silny akcent, chyba nie słyszałeś silnego polskiego akcentu! (ty głupku – dodałam w myślach) – żachnęłam się.
No może nie silny, ale na pięć mil słychać, że jesteś z Polski! Co?! No nie, ta zniewaga krwi wymaga. Wiem, że to może brzmieć idiotycznie, ale po prostu coś we mnie pękło. Zatrzymałam samochód na poboczu, otworzyłam drzwi zamkiem centralnym i mówię spokojnym, lodowatym tonem: GET OUT OF MY CAR! czyli Wynocha z mojego samochodu!!!! Teraz śmiać mi się chce, gdy o tym pomyślę, ale wtedy byłam po prostu wściekła. Po tygodniach bezsensownych kłótni, po prostu mi się przelało. Pete popatrzył na mnie niepewnie: „Ale…. ale to jest autostrada i jak ja mam dojść stąd do biura?” „Najlepiej na piechotę!”, poradziłam sensownie, ale już czułam, że wybuch złości mi mija – ja tak mam, że wybucham i prawie od razu mi mija. Nie potrafię się długo złościć. „Ale… to mi zajmie dobre dwie godziny, a dzisiaj musimy skończyć drugi etap projektu…”

Zamknęłam drzwi i mówię: Jeszcze raz będziesz pieprzyć, że mam silny akcent, to cię zostawię na środku drogi!!!

Pete: I’m so sorry…
Ja: AND SO YOU SHOULD BE!!!

:D

Jak widać, ja też nie jestem łatwa. Przestałam pić poranną kawę – wystarczy 45 minut w samochodzie z Petem i ciśnienie skacze mi do 240/220. Czyli podwójne oszczędności – na benzynie i na kawie! ;)

10 stycznia 2013

Strzelić miśka

Filed under: Kraj ojczysty — swiatmartyw @ 5:12 pm

Zmieniła mi się koncepcja tego wpisu, więc poprawiam. Zmiany w drugiej części.

W tym roku długo nie potrafiłam cieszyć się nadchodzącymi Świętami – pewnie dlatego, że w moich wioskowych sklepach już od października grali Jingle Bells, a na wszystkich wystawach szczerzyły się renifery z czerwonymi nosami. Telewizję zalała fala reklam o szybkich (i rzecz jasna lichwiarsko oprocentowanych) pożyczkach na zorganizowanie Świąt/ kupienie prezentów, oraz o tym, jak to wspaniale być panią domu, wysprzątać wszystko na błysk, a potem przygotować kilkanaście wyszukanych dań, podczas gdy domownicy grają na nowym Xboxie. Nie dla mnie takie klimaty! Zaraz bym pogoniła towarzystwo, żeby mi pomogło!!

Przyznam, że nie mogę na Simona narzekać – w drugi weekend grudnia kupił piękną choinkę (on zawsze chce świeżą, ja – sztuczną, bo mi szkoda, więc doszliśmy do kompromisu i jednego roku kupujemy, a następnego wygrzebujemy ze strychu), zrobił pyszne grzane wino i……. tak się ululaliśmy, że skończyło się na krzywym zawieszeniu lampek oraz tańcach do takich hitów jak „Frosty, the Snowman” i „Santa, Baby”… Simon przypomniał mi również o alternatywnych słowach do Jingle Bells:

Jingle bells
Batman smells
Robin laid an egg
Batmobile lost its wheel
Joker got away!

Następnego dnia poszło nam nieco lepiej, bo udało się powiesić bombki i łańcuchy, mimo że kot bardzo, ale to bardzo chciał nam w tym pomóc – skutkiem czego zawinął sobie łańcuch wokół szyi i nie potrafił go zdjąć, co oznajmił światu żałosnym miauczeniem. Po uwolnieniu z łańcucha, zainteresował się nisko wiszącą bombką i gdy tak patrzyłam, jak się na nią przyczaja, poczułam, że cieszę się na Święta. Co prawda w tym roku Simon pojechał do swoich rodziców, a ja do swoich, więc trochę tęskniłam, ale z drugiej strony spędziłam czas w domu z rodziną i znajomymi, w moim ukochanym mieście, ze ślicznymi, grubaśnymi kotami moich rodziców, które grzeją lepiej niż kaloryfer. Ich wspaniałe właściwości grzewcze przydały się już pierwszej nocy, gdy w jednej z dzielnic Gdańska pękła rura z ciepłą wodą i przy temperaturze -16 C, pół miasta zostało bez ogrzewania. Żeby było cieplej, spałam z rodzicami w jednym łóżku, pod dwoma pierzynami, kocem huculskim…. no i dwoma kotami właśnie. W kupie raźniej, przeżyliśmy :)

kominek

Przez te kilka dni w Gdańsku latałam jak kot z pęcherzem. Zakupy świąteczne, zabawianie prababci, załatwianie wesela… Spotkanie z DJem uzmysłowiło mi, ile rzeczy musimy jeszcze przemyśleć… Simon na początku uparł się na zespół rockowy, ale – zgodnie z moimi przypuszczeniami – gdy posłuchał, jak nasze zespoły śpiewają po angielsku, szybko zmienił zdanie. Najbardziej załamaliśmy się przy „łiiiiiiiiiiiiii ar ze czempionz, maj frjendzzzzz” oraz „… szi klemz zet ajem ze łan!” (że niby „Billie Jean”). Po co nam to, całe wesele tylko bym się denerwowała, a po paru głębszych wygłosiła przemowę na temat fonetyki ;) Tak naprawdę to tylko jedna grupa śpiewała przyzwoicie… ale zaśpiewali taką cenę, że nawet w przeliczeniu na funty było drogo. Trudno, będzie DJ. Wydaje się sensowny i przysięga, że zna angielski, choć za wiele w tym języku powiedzieć nie chciał…. W razie czego wyrwę mu mikrofon i sama zacznę gościom tłumaczyć, o co chodzi w kolejnej zabawie ;)

Swoją drogą, to moim zdaniem między innymi dlatego właśnie żaden polski wokalista/ zespół nie zaistniał na arenie międzynarodowej – przez okropny akcent. Pewnie, przeszkodą zawsze są pieniądze, ale takiej Edycie Górniak na przykład nie brakuje ani pieniędzy, ani talentu, ani repertuaru tak naprawdę – kilka piosenek mogło w swoim czasie spokojnie zawojować listy przebojów – no ale ten akcent, Jezu, Jezu. I niby w Londynie dłuższy czas mieszkała – chyba w polskiej dzielnicy…. Kiedyś próbowałam Simonowi puszczać angielskie wypociny naszych (bardzo dobrych) wokalistów, ale skończyło się na tym, że on się co chwila krzywił, a ja byłam tak zażenowana, że nie mogłam słuchać.

Przy okazji spotkania z DJem nauczyłam się nowego wyrażenia. „Na pierwszy taniec macie coś przygotowane czy chciecie strzelić miśka?” Hm? Dopiero po kilku sekundach w moim zanglicyzowanym mózgu pojawiło się światło. Ja bym chciała salsę, ale Simon boi się kompromitacji, więc pewnie będzie misiek. Aktualnie poszukuję sympatycznych wolnych piosenek, do których da się miśkowato pokręcić – może coś mi poradzicie? Oczywiście słowa muszą być mniej więcej o miłości – Polakom byłoby pewnie wszystko jedno, ale 70% gości będą stanowili Anglicy, więc sami rozumiecie, że nasza ulubiona piosenka „Fuck her hard” raczej nie przejdzie :D  Jakiś czas temu usłyszałam kilkadziesiąt pierwszych sekund piosenki Adele i pomyślałam sobie, bingo! Puszczam Simonowi, a on otwiera oczy ze zdziwienia: „Babe, do you understand what she sings??” Ekhm, no nie wsłuchałam się w drugą zwrotkę, a tam, że ten jej facet, którego tak kochała w pierwszej zwrotce, w drugiej jednak okazał się kłamcą i w ogóle ostatnim chamem. Także odpada :D

Zarówno DJa, jak i fotografa znalazłam z polecenia, więc od dzisiaj codziennie będę wznosić modły, żeby nie nawalili. Mam podwójny stres – chcę, żebym wszystkim podobało się wesele, ale także, żeby Anglikom, a zwłaszcza rodzinie Simona, podobało się w Polsce, żeby podobali im się Polacy, nasze zwyczaje, sposób bycia itd. Fotograf Adam: „Acha, czyli nie przychodzić w dresie, tylko wbić się we frak!” ;)

Sylwestra spędziłam już w Anglii i po raz pierwszy od kiedy pamiętam nie byłam na imprezie. Poszliśmy na kolację do jednej z naszych ulubionych restauracji, a potem w domu na kanapie rozpiliśmy dwie butelki wina, obejrzeliśmy dwa filmy Woody’ego Allena, pokaz ogni sztucznych na żywo z Londynu, rozmawialiśmy o tym, co przyniesie nam rok 2013 i o 3:00 nad ranem poszliśmy spać. Było bardzo miło, naprawdę….. ale mam nadzieję, że przyszłego Sylwestra spędzimy na dzikiej imprezie ;)

Plany na rok 2013 (miesiące nie obfitujące w żadne atrakcje zostały pominięte):

Kwiecień – wesele kuzynki w Warszawie. Cieszę się podwójnie, bo przy okazji wesela pokażę Simonowi, gdzie studiowałam, gdzie pracowałam, gdzie balowałam…

Maj – pięć dni na Sycylii z koleżankami w ramach wieczoru panieńskiego. Jedna koleżanka będzie w zaawansowanej ciąży, więc obym nie musiała odbierać porodu, bo zemdleję ;) ani tłumaczyć moim łamanym włoskim, że bambino, bambino!! ;) Plus wesele znajomych w Liverpoolu.

Lipiec – nasze wesele!

Sierpień – nasze drugie wesele, w Yorkshire.

Październik – wesele znajomych w Yorku, no i nasza podróż poślubna – tylko tygodniowa niestety, bo po tych wszystkich weselach nie będę miała już zbyt dużo czasu wolnego.

Listopad – wesele znajomych w Belfaście.

Koniec grudnia lub początek stycznia 2014 – prawdziwa podróż poślubna, w dalekie i ciepłe kraje.

Wszystkiego najlepszego w Nowym Roku, kochani Czytelnicy!

14 listopada 2012

Wszystko przez Henia

Filed under: listopad 2012 — swiatmartyw @ 2:09 pm

Nie będę Was zanudzała opisem przygotowań weselnych – wystarczy powiedzieć, że sukienka jest, sala z dobrym jedzeniem i alkoholem jest, zaproszenia w przygotowaniu, obrączki zamówione, loty i hotel na czterodniowy wieczór panieński opłacony (lecę z koleżankami do Palermo), Simona tydzień kawalerski zaczyna nabierać kształtów. Chłopaki najpierw wymyślili, że do Gdańska….. przypłyną na wynajętym statku, ale pomysł szybko upadł, bo po pierwsze drogo,  po drugie jeden z nich ma chorobę morską, a po trzecie jeden nie potrafi pływać  ;) Skończyło się na tournée po „Europie”, czyli Londyn – Paryż – Amsterdam (hmmm… ciekawe, po co ten Amsterdam?!) – Berlin – Gdańsk. Mam nadzieję, że zapewne zatrważająca ilość wypitego alkoholu nie przeszkodzi im w trafieniu do Gdańska na czas… Reszta angielskich znajomych już zaklepała urlop na przyszły rok i przy okazji naszego wesela  również mają zamiar trochę popodróżować. Dodam, że są to ludzie lubiący coś więcej niż plaże Majorki, więc co roku wybierają się do miejsc, o których większość Anglików pewnie nie słyszała. Mogą pochwalić się wycieczką na Łotwę, Ukrainę, do Estonii, Armenii oraz Gruzji. Teraz zastanawiają się nad wszystkimi krajami, których nazwy kończą się na „-stan”.

Jak już wspomniałam wcześniej, najwięcej problemów będzie z kościołem. Poszliśmy do katolickiej parafii w naszej wiosce i ksiądz poinformował nas o mającym trwać ponad sześć miesięcy biurokratycznym koszmarze. Dokumentów do zdobycia, przetłumaczenia i złożenia jest bez liku – i oczywiście tłumacz przysięgły języka polskiego mieszkający w Anglii nie może ich przetłumaczyć, nie! Musi to być tłumacz przysięgły mieszkający w Polsce, bo tacy przecież lepiej tłumaczą….. ale zatwierdzić tłumaczenia musi nikt inny, tylko konsul w Londynie, rzecz jasna pobierając przy tym stosowną opłatę od każdego dokumentu.

Czeka nas też kurs przedmałżeński – najpierw kilka spotkań tylko z samym księdzem, a następnie cały weekend z innymi parami oraz świeckimi nauczycielami. Ale będzie zabawa, już to sobie wyobrażam. Według księdza, będziemy rozmawiać na tak fascynujące tematy jak np. „Czym jest małżeństwo?”, jak również o byciu „otwartym na życie”, czyli oczywiście o niestosowaniu antykoncepcji. Dowiedzieliśmy się również, że nie wolno nam mieszkać razem ani robić żadnych świństw – choć ten temat zamarł księdzu na ustach, bo chyba zdał sobie sprawę, że mówiłby do ściany. Czasami nie mogłam się powstrzymać i przy co bardziej katolickim tekście wybuchałam stłumionym śmiechem. Simon powie mi potem zniesmaczony: „You were giggling like a schoolgirl!!”

Tak naprawdę to jesteśmy strasznymi hipokrytami. W Boga wierzymy, ale do kościoła nie chodzimy ani nie stosujemy się do jego – naszym zdaniem nieżyciowej – nauki (patrz mój nerwowy śmiech przy „byciu otwartym na życie”) – po prostu staramy się być dobrymi ludźmi i postępować rozsądnie. Tym niemniej, chcemy ładnie się ubrać i ślubować sobie miłość przed Bogiem… i księdzem, którego po cichu oskarżam o niedzisiejsze podejście do życia. Zresztą nie tylko poglądy niedzisiejsze – msze też mają mało wspólnego z życiem zwykłych parafian – wszystkie hymny śpiewa się po łacinie, więc średnia wieku w kościele wynosiła na oko 70 lat. Młodzieży nie było w ogóle.

Po tych wszystkich przejściach, tym większym zaskoczeniem był dla mnie polski ksiądz w Gdańsku, który bez problemu zgodził się na udzielenie nam ślubu, choć Simon to innowierca: „Anglikanie to nasi bracia w wierze, tylko Henio narozrabiał!” ;) Przed takim księdzem mogę ślubować. Po polsku. Biedny Simon będzie zmuszony wymówić „Ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę aż do śmierci. Tak mi dopomóż Boże Ojcze wszechmogący i wszyscy święci”. Powiedzcie to sobie na głos i zadumajcie się nad losem mojego przyszłego męża ;)

9 listopada 2012

Czego nie robi się dla pieniędzy

Filed under: listopad 2012 — swiatmartyw @ 12:41 am

Pięć miesięcy temu do firmy przyjęto nowego informatyka – na oko czterdzieści kilka lat, szczupły, przystojny, ponad dwa metry wzrostu. Wydawał się miły i wesoły, a jego tubalny śmiech słychać było w całym biurze. Szybko się zaprzyjaźniliśmy, zwłaszcza że pracowaliśmy i wciąż pracujemy razem nad jednym projektem. Po opisanej tutaj kraksie z moją Hondą w roli głównej, dwa razy musiałam wracać z pracy pociągiem, co zajmowało ponad dwie godziny, więc gdy w zimny i ciemny piątkowy wieczór kolega zapronował mi podwiezienie do domu, moja radość nie miała granic. Jednak radość szybko zmieniła się w lekkie zdziwienie, gdy okazało się, że kolega nie przypadkiem jedzie do mojej wioski, lecz po prostu tam mieszka. Czemu nie powiedziałeś wcześniej, pytam, przecież moglibyśmy podwozić się do pracy i zaoszczędzilibyśmy trochę kasy na benzynie. A bo się bałem. Bałeś się?, myślę jeszcze bardziej zdziwiona. Chłopie, masz dwa metry przecież!, żartuję, a on z poważną miną: „Bałem się, że nie będziesz chciała ze mną jeździć. Ja jestem bardzo niepewny siebie. Z wielkim podziwem słuchałem twoich opowieści o podróżach po świecie, bo ja bym nie mógł. Za bardzo się boję”. Ooookaaayyy….. „Dziwak!!!”, wrzasnął diabełek nad moim uchem, ale aniołek zaraz uspokoił: „Daj mu szansę, zobaczymy, jak będzie”.

Teraz już chyba za późno, ale trzeba było jednak słuchać diabełka. Chcę wierzyć, że ja zachowuję się tak samo w pracy i poza nią, że jestem taką samą osobą – nie muszę nic przed nikim udawać, więc nie udaję. Mój kolega natomiast z chwilą zamknięcia drzwi samochodu zmienia się nie do poznania. Z wesołego faceta staje się niesamowitym malkontentem wszędzie widzącym problemy i krytykującym wszystko i wszystkich. Jego bezsensowny upór doprowadza mnie do szału – scenka z dzisiaj rano: nie pamiętam, jak doszliśmy do tego tematu, ale powiedziałam mu, że mam znajomego w Nowej Zelandii. Gadamy, gadamy i nagle – nie wiem, co mnie podkusiło, pewnie sam diabeł – mówię, że według tego znajomego, gdy zacznie wiać mroźny wiatr znad bieguna, temperatura w ciągu 20 minut potrafi spaść o dobre kilkanaście stopni. „Co za bzdura, na pewno tak nie jest!!”, niespodziewanie wrzasnął mój pasażer, czym tak mnie zaskoczył i wystraszył, że o mało nie straciłam panowania nad kierownicą. Czemu, pytam, przecież nie byłeś chyba? To skąd wiesz? „A bo to niemożliwe”. No nie ma to jak dobry argument, cholera. Głupia brnę dalej: „Mówił mi, że czasami widać dryfujące lodowce, więc pewnie z tym mroźnym wiatrem coś jest na rzeczy”. Kolega zrobił się czerwony i z irytacją w głosie zaczął tyradę – że mam tamtemu nie wierzyć, bo biegun południowy jest za daleko od Nowej Zelandii i że żadnych lodowców nigdy nie widać, bo już by się dawno zdążyły roztopić (co się stało z brakiem pewności siebie??); że nawet jeśli temperatura trochę spada, to i tak nie jest zimno w porównaniu z Anglią (a czy ja powiedziałam, że jest?? A poza tym, tak, jest! Przecież w NZ pada śnieg); że pewnie chciał zobaczyć, czy uda mu się wcisnąć mi kit i dlatego tak gadał – z całą pewnością, to mnie przekonało! Matko Boska. Smęcił tak dobre pięć minut, a ja miałam ochotę go wysadzić. W biegu.

Gdybyście się zastanawiali, to tak, jest starym (no, starszawym – 45) kawalerem i nie ma dziewczyny. Codziennie wysłuchuję jego mądrości na tematy wszelakie, od polityki do sposobów krojenia marchewki (!! podobno istnieje wyłącznie Jedyny Słuszny Sposób, pozwalający na wydobycie maksimum smaku….o_O). Czasami staram się dyskutować, czasami siedzę cicho – zwłaszcza, gdy prowadzi on, gdyż jego styl doprowadza mnie do białej gorączki. Na autostradzie zawsze jeździ 80km/h, zamiast 120, jak wszyscy naokoło i – uwaga!! – boi się wyprzedzać, więc zawsze wleczemy się wolnym pasem. To jedyna do tej pory oznaka tej jego domniemanej „nieśmiałości”, którą zdążyłam zauważyć. Ja bym to nazwała bycie kiepskim kierowcą, i tyle.

Wczoraj podczas przerwy na lunch musiałam wymienić akumulator i chciałam, żeby ktoś ze mną pojechał, bo polskim zwyczajem wmówiłam sobie, że jak zobaczą kobietę, to wcisną jej stary akumulator, który pewnie zaraz padnie, a facet będzie im patrzył na ręcę, więc jest nadzieja, że nie będą próbowali żadnych sztuczek. Swoją drogą, to Simon zawsze się ze mnie śmieje, gdy wyskakuję z takimi teoriami – on jest święcie przekonany, że gdybym np. sama pojechała kupować używany samochód czy do warsztatu właśnie, nikt by mnie nie oszukał, nie sprzedał pojazdu z zaniżonym przebiegiem (i tysiącem innych ukrytych usterek) ani nie wstawił felernej części, „bo takie rzeczy w Anglii się nie zdarzają”. A w Polsce podobno się zdarzają. A w Anglii sami polscy mechanicy. No.

Nikt nie wiedział, gdzie jest salon Hondy, tylko  mój współpasażer właśnie. Pojechaliśmy, wszystko sprawdził, dostałam nowiutki akumulator, było super – nie mogę powiedzieć, naprawdę mi pomógł i nie kręcił nosem. Ale dzisiaj rano zabił mnie tesktem: „Ty się boisz jeździć?” Ja? JA? Kto jeździ 80km/h i nie potrafi wyprzedzać, hę? – myślę, ale zachowuję pokerową twarz i pytam, czemu. „No bo wzięłaś mnie wczoraj do salonu Hondy, miałem wrażenie, że sama bałaś się jechać, bo nie poradziłabyś sobie z jednoczesnym patrzeniem na GPSa i na drogę”. Może to był angielski żart, którego jak zwykle nie załapałam?

Żeby trochę zamknąć mu buzię, postanowiłam…. wyedukować go muzycznie i padło oczywiście na polskie piosenki. Puszczam mu coś tam, smutny, ale jednocześnie piękny tekst, o śmierci, rozstaniu, przemijaniu, tęsknocie. Tłumaczę jak potrafię najlepiej. Wzruszam się przy tym i już, już mi łezka płynie…. gdy nagle kolega zaczyna rżeć: „HAHAHAHAHAHA, co za debilny tekst, i jaki śmieszny!!!”

I ja się tak męczę, żeby zaoszczędzić 50 funtów miesięcznie?

2 listopada 2012

Zapowiedź trudnych relacji, czyli o tym, że czasami lepiej nic nie rozumieć

Filed under: listopad 2012 — swiatmartyw @ 11:45 am

Moich rodziców i rodziców Simona różni prawie wszystko – wykształcenie, zainteresowania, sposób spędzania wolnego czasu, stopień zaciekawienia światem itd. Nie, nie ma nic złego w innym od „znanego” mi stylu życia, ale coraz bardziej zaczynam dziękować losowi, że nasi rodzice nie potrafią się dogadać, bo chyba by się… nie dogadali.

Weźmy chociażby wizytę teściów w zeszłym miesiącu. Przyjechali w piątek, siedzimy, gadamy, pijemy winko. Pytam, czy jest coś, co by chcieli zrobić w ten weekend, gdzieś pojechać może, coś zobaczyć albo do kina pójść? Nie, cieszą się, że są z nami i to im wystarcza. No wspaniale, mówię, my też się cieszymy, ale co będziemy robić? Siedzieć i rozmawiać. Acha, no ale przez dwa i pół dnia? Może na spacer chociaż? Nie, przecież już wszędzie byliśmy. No byliście, ale co w takim razie…? Dałam spokój, po co mam się denerwować w piątek wieczór. Usnęli przed telewizorem ok. 21:00.

Sobota. Od rana wyjątkowo świeciło słońce i Simonowi, który oczywiście lepiej wie, jak z nimi rozmawiać, udało się namówić ich na spacer. Po spacerze wróciliśmy do domu w dobrych humorach – ale mina natychmiast mi zrzedła, gdy teściowa spytała, czy mamy ocet, bo chciałaby wymyć nam łazienkę (octem? pierwsze słyszę). Przecież myłam ją wczoraj i lśni, aż oczy bolą, próbuję żartować, ale nie, teściowa nalega, bo „ma więcej doświadczenia”. Jest prawie 40 lat starsza, więc pewnie więcej razy czyściła łazienki, zgadza się, lecz zapewniam, nie ma potrzeby, może herbatki z mlekiem zrobię? Nie ustępuje. Zaciek na szklanej ściance od prysznica widzi i chętnie by go usunęła. Nie mamy octu – wypalam w końcu, i nawet nie kłamię. Przy następnej wizycie w łazience długo szukam zacieku, w końcu znajduję i usuwam kwasem, który powstał z całej sytuacji.

Wymyśliłam, że w niedzielę pojedziemy do osławionego Longleat, czyli parku safari, do którego wybieraliśmy się od miesięcy. Może przed wyjściem pranie nastawisz? – pyta niewinnie teściowa. Nastawię po powrocie. Ale jeśli teraz nastawisz, to po powrocie będzie już gotowe i razem rozwiesimy! – kusi mnie wizją popołudnia spędzonego wspólnie przy lince na pranie. Bo zauważyłam, że kosz na brudną bieliznę pełen – ciągnie – więc warto zrobić pranie w weekend, żeby na poniedziałek już było. Zalewa mnie fala gorąca. Ja rozumiem, że ona chce dobrze, ale skoro grzecznie odmawiam, to powinna dać spokój. Aż tak się boi, że synuś nie będzie miał czystych majtek na następnych dzień? Simon wyczuwa napięcie i z przesadną radością w głosie oznajmia: „To ja nastawię pranie, a wy sobie rozmawiajcie!” i  brzmi tak, jakby było to spełnieniem jego weekendowych marzeń.

Ale to nic, to wszystko nic w porównaniu z dalszymi wydarzeniami. W drodze do Longleat mimo inteligentnego GPSu z milionem opcji w nowym BMW teściów, teściowa nie ustaje w pouczaniu Simona, gdzie jechać. Wyciągnęła mapę i wydaje komendy kompletnie niezgodne ze zdrowym rozsądkiem, bo mapa, jak się okazuje, nieaktualna, a GPS jak najbardziej o nowej drodze poinformowany. Dwie i pół godziny dobrych rad doprowadza mnie do szału i dzikiej pasji w jednym. Mam ochotę krzyczeć PATRZ PRZEZ OKNO, PODZIWIAJ JAK ŁADNIE I DAJ MU SPOKOJNIE PROWADZIĆ!!!!!! Uff, na pewno lepiej by mi się zrobiło, ale oczywiście milczę i tylko raz na jakiś czas posyłam Simonowi znaczące spojrzenie. W odpowiedzi on tylko lekko się uśmiecha pod niezgolonym z okazji weekendu wąsem i mruczy: „Yes, mum, we will go left at the next junction”. I potem skręca w prawo. Lament teściowej. Potem widzimy znaki. Jednak dobrze. Teściowa wertuje mapę. I tak w kółko.

Przejeżdżamy koło Stonehenge. Teściowa przyznaje, że nigdy tam nie byli. Ze zdziwienia wybałuszam oczy, ale komentarze zachowuję dla siebie. To może wysiądziemy? – proponuję. Chociaż na chwilę? Nie, nie trzeba, bo… PRZECIEŻ WIDAĆ Z DROGI! Widać z drogi!! Opadają mi ręcę, szczęka i wszystko inne też. Simon szepcze prawie niesłyszalnie „Nie wszyscy interesują się historią jak twoi rodzice, musisz być bardziej tolerancyjna” – to a propos mojej zszokowanej miny. Rozumiem, że może nie mieli ochoty stać w gigantycznej kolejce po mega drogie bilety, ale żeby nie chcieć wysiąść chociaż na 5 minut? Zwłaszcza, że nigdy nie byli? Moi rodzice marzą o zobaczeniu Stonehenge…. dobra, daję sobie na luz, nie będę się z nimi spierać.

Ale szczytem wszystkiego była wizyta w pałacu na terenie Longleat. Piękna budowla z XVI w., oryginalne obrazy, meble i księgi zebrane przez pokolenia, wszędzie napisy DO NOT TOUCH oraz DO NOT USE FLASH. Dla tych, którzy mnie nie znają – od małego chodziłam z rodzicami po muzeach różnego formatu i nawet do sześciolatki docierało, gdy mama mówiła: „Pamiętaj kochanie, niczego nie można dotykać paluszkami” (gdybym wtedy była mądrzejsza, mogłabym mamie zaserwować odpowiedź w stylu „A noskiem można?” ;) Do teściowej widocznie nikt nigdy tak nie mówił, bo zaraz przy wejściu dopadła i zaczęła obmacywać szesnastowieczny stół z okrzykami: „It’s sooo lovely! Look at it! Look at it! Sooo lovely!!” Z wrażenia normalnie się zapowietrzyłam i przez dobre 5 sekund nie mogłam oddychać. „Don’t touch!!” – syknęłam zgorszona, na co teściowa zabiła mnie tekstem: „Whatever, if I want to touch something, I will!” o_O Było mi za nią wstyd. Po kilku salach, a zwłaszcza tej, gdzie teściowa usiadła na siedemnastowiecznej kanapie i głośno stwierdziła, że wygodna oraz zrobiła zdjęcie z lampą, moje zażenowanie wzrosło do takiego stopnia, że wyprzedziłam ich i zwiedzałam sama. Swoją drogą, dlaczego żaden z pracowników, obecnych w każdej sali, nie zwrócił jej uwagi?

Teść pozostał obojętny na poczynania żony i oglądając kolejne sale, zawsze coś dowcipnie skomentował – np. gdy weszliśmy do przepięknej biblioteki z ponad pięcioma tysiącami ksiąg, rozejrzał się wokół i mówi: „I wonder whether they have Farmers Weekly?” ;-)

Chcę podkreślić, że normalnie lubię teściową, ale tamtej niedzieli doprowadziła mnie do pasji i miałam ochotę ją udusić. Gdy jakiś czas później rozmawiałam z Simonem o tamtym weekendzie, przyznał, że „mama robi się coraz bardziej zrzędliwa” i że „pogorszyło jej się w ciągu ostatniego roku”. Drżę na myśl o naszej starości, bo Simon to wykapana matka, więc pozostaje mi się modlić, żeby geny humorystyczno-optymistyczne miał po tacie… Teść we wszystkim jest w stanie znaleźć pozytywny aspekt i wszystko potrafi skomentować z humorem – gdy teściowa powtarza tę samą historię po raz piąty w ciągu godziny, on pyta ze śmiechem: „I think we might have already heard this one, dear, don’t you think?” Albo gdy opowiadała o kimś z hrabstwa Kent i to „Kent” powtarzała w każdym zdaniu…. Yes, he is from X, a small village in Kent. Do you know where Kent is? You do know where Kent is, good! Yes, so he is from Kent. And he comes to Yorkshire every few months, from Kent! I cannot believe he can be bothered to drive up from Kent! We mnie się gotuje, a teść tylko: “Sorry, where is he from again?” ;)

Wyładowałam swoje frustracje, a teraz kilka zdjęć z Longleat:

Były lwy sztuczne…

i takie, z którymi raczej nie warto żartować :)

…zwłaszcza, jeżeli są tak blisko…

Według przewodnika, zarówno lwy, jak i tygrysy świetnie przystosowały się do angielskiego klimatu, mają apetyt (jak widać) i ładnie się rozmnażają… Szkoda, że ja się jeszcze nie przyzwyczaiłam do angielskiego klimatu! ;)

Przy tygrysie wyszło, jak bardzo moje poczucie humoru różni się od angielskiego. Mówię: „O, widocznie ktoś jednak wysiadł z samochodu!”, na co teściowa: „No co ty, przecież to jego jedzenie, pewnie jakaś krowa”. Bez komentarza :D

Nie mieliśmy jedzenia, więc pokazał nam cztery litery

Już nie muszę jechać do Kenii :)

A w tym pałacu właśnie teściowa doprowadziła mnie do białej gorączki i prawie morderstwa

PS. A może ja po prostu jędzą jestem i niepotrzebnie czepiam się dobrej kobiety? Zawsze mogłoby być gorzej, jak u tej biednej bloggerki: http://z-mojej-perspektywy.uchwycone-chwile.pl/2012/08/22/dlaczego-nie-lubie-tesciowej/

28 września 2012

Zachowaj spokój i…

Filed under: wrzesień 2012 — swiatmartyw @ 1:52 pm

Ostatnie zdjęcie dodane 30.09

Nie licząc agresywnych kiboli, którzy zresztą mają swoich odpowiedników w więkości krajów europejskich, Brytyjczycy to spokojny naród. Bez szemrania stoją w kolejkach na lotniskach/na koncerty/na Olimpiadę; bez nerwów i przewracania oczami czekają na wiecznie spóźniające się pociągi i autobusy*; jak wspominałam w ostatni wpisie, nie wyładowują swoich frustracji w internecie; nawet stojąc w wielokilometrowym korku, podchodzą do sprawy praktycznie – podczas gdy mi z ust leci piana i zaczynam nerwowo trząść nogą, Simon tylko mruczy: „Relax, there is nothing you can do”. Najbardziej imponuje mi ich podejście do panującej aury – nie tylko ze stoickim spokojem przyjmują wiadomości o złej pogodzie, lecz również kompletnie je ignorują i robią swoje. Grill w ogrodzie znajomych przy temperaturze 15C i lekkim deszczu. Wyjazd pod namioty przy 12C i silnym deszczu (to my!). Wielogodzinne oglądanie Jubileuszu królowej w przepaskudnym zimnym deszczu i wietrze, które skończyło się dla księcia Filipa tygodniowym pobytem w szpitalu z zapaleniem pęcherza, a dla (podobno) kilkunastu wiernych poddanych hipotermią.

bbc.co.uk

Każdy słoneczny dzień to niespodziewany bonus i okazja do natychmiastowego rozebrania się do rosołu i rozłożenia leżaka w ogródku lub parku – co z tego, że 13 stopni, słońce przecież! :)

Stoicki spokój góruje również u mnie w firmie. Nie ważne, że serwer z niewiadomych przyczyn się zresetował i nie możemy opublikować raportów finansowych dla ogromnych, międzynarodowych firm, które zaczynają grozić zerwaniem kontraktu. Nie ważne, że nagle zniknęło połączenie z internetem, nasza wirtualna platforma padła, a telefony dzwonią i nie ma jak klientom pomóc. Nie ważne, że… eksplodowały męskie toalety – moi szefowie, a jest ich pięciu, wyznają zasadę „Okay. Let’s have a cup of tea and think, what we can do“. Podczas gdy ja latam od komputera do komputera, denerwuję się i załamuje ręce, oni siedzą i popijają herbatkę z mlekiem. A potem zawsze któryś z nich coś wymyśli i wszystko wraca do normy. I znowu spokój.

Prawdopodobnie z tych powodów właśnie tak ogromną popularnością cieszą się produkty (zwłaszcza koszulki i kubki) z serii „Zachowaj spokój i…”, czyli „Keep calm and….” . Zaczęło się od „Keep calm and carry on” i szybko powstały dziesiątki różnych wariantów, dla wszystkich zainteresowań, dla ludzi z różnym poczuciem humoru (wszystkie zdjęcia pochodzą z amazon.co.uk)….:

Dla fanów footballu:

Dla fanów Formuły 1:

Na Olimpiadę:

Dla fanów gier komputerowych:

Taką muszę kupić Simonowi! :)

Dla lubiących gotować:

Dla lubiących łowić ryby (a także grać w golfa, żeglować, biegać, i co tam jeszcze ktoś może lubić):

Dla wielbicieli psów (kotów, chomików, papug…):

albo „hug the pug”. Przy okazji nauczyłam się nazw niektórych ras psów, tak więc same korzyści ;)

Oczywiście najwięcej jest zabawnych. Simon jest dumnym właścicielem takiej oto koszulki:

Mi podobają się na przykład takie:

Zachowaj spokój i po cichu planuj zemstę :)

Znajomy ma w kuchni wielki obraz z:

Także po ostatnim przykrym wpisie, mam zamiar zachować spokój i pogłaskać kota, który zawsze śpi z wystawionym językiem, bo pewnie ma wszystko gdzieś ;)

*Słyszałam, jak pan dzwoni do biura i mówi: „Hi mate, it’s Richard. I’m going to be late, the train has been cancelled…. Yeah, oh well, I will get to the office as soon as I can”. I podobna sytuacja na przystanku autobusowych w Gdańsku: „Kurwa, znowu się spóźnię, bo jebany autobus nie przyjechał! Szef mnie chyba kurwa zajebie!” Temu panu przydałaby się następująca koszulka:

rachel-morgan.com

PS. Z ostatniej chwili – przysłane przez fantastyczną koleżankę:

No staram się, staram :)

Następna strona »

Blog na WordPress.com.