Od środy do niedzieli byłam słomianą wdową, bo Simon pojechał na podobno największy festiwal muzyczny w Europie – Glastonbury. Nie wybrałam się z nim, bo po pierwsze nie mogłam wziąć urlopu podczas szkolenia, a po drugie, nastraszył mnie opowieściami, że tam zawsze leje, że przez pięć dni będę żyła w błocie, toalety tragiczne, wykąpać się nie ma gdzie. Chyba po prostu chciał pojechać sam i tyle ;). Jeździ co roku od kiedy skończył 13 lat (!), więc pewnie miał ochotę posłuchać „swojej” muzyki w spokoju (która dramatycznie różni się od „mojej”), pić za dużo piwa i tarzać się w błocie wraz z 250 tysiącami uczestników festiwalu ;). Czekało go wielkie zaskoczenie – przez pięć dni było ponad 30 stopni, więc kalosze i płaszcz przeciwdeszczowy okazały się zbędne, a z błota nici. Lał się żar z jasnego nieba, cienia nie było w ogóle, a w namiocie nie dało się wytrzymać. Za to muzyka dopisała jak zwykle, najlepsi jego zdaniem byli jacyś Flaming Lips, oczywiście nigdy o nich nie słyszałam ;). Cały festiwal pokazywany był w telewizji – obejrzałam kawałek Muse, trochę Faithless, trochę Slasha, trochę Gorillaz i całego Steviego Wondera. Lekko mu się utyło i wyłysiało ;) ale głos wciąż świetny, a i showman z niego niezły. Może za rok pojadę… pod warunkiem, że będę znała więcej niż 10 wykonawców, jak w tym roku ;).
Pod nieobecność Simona umówiłam się z jego kolegami na oglądanie F1 oraz meczu z Niemcami. Zamarliśmy, gdy bolid Webbera wzbił się w powietrze, a gdy uderzył o ziemię i roztrzaskał się na kawałki, myślałam, że już po nim. Cud prawdziwy, że nic mu się nie stało.
Po emocjach samochodowych przyszedł czas na mecz. Pub był zapełniony tylko do 3/4 – widać wielu fanów straciło wiarę po fatalnym meczu z Algierią i co prawda wygranym, lecz tym niemniej słabym meczu ze Słowenią.
Na samym początku mój ulubiony kolega Simona, Dave, gorączkował się podniecony do granic możliwości: „Wszystko bym oddał, żeby tam teraz być, życie bym oddał!!!… (pomyślał chwilę) No, może życia nie, ale jakąś kończynę to na pewno!!!… (znowu pomyślał) Nie, no kończynę może nie, ale nerkę to od razu!!” ;))
Szybko pożałował swoich zapewnień. Niezależnie od tego, że sędzia był kalosz i nie uznał prawidłowego gola (cały pub zawył: „The referee is a wanker!!” ;), Anglia grała słabo i dostali, na co zasłużyli, niestety. Opuszczaliśmy pub w wisielczych humorach. W ciągu kilku godzin ludzie pozdejmowali flagi z okien, płotów i samochodów. Dzisiaj moje miasteczko wygląda tak, jakby żadnych mistrzostw nigdy nie było.
W pracy wszyscy załamani. Nie dość, że poniedziałek, to jeszcze trzeba było pracować z myślą, że to już koniec dla Anglii. A żeby było jeszcze gorzej, rząd podniósł wiek emerytalny do 66 roku życia (dla obu płci), a teraz debatują nad przesunięciem granicy nawet do 68 roku życia. Wszystkie gazety wydały zgodne opinie: „Będziemy pracować, aż padniemy”. Nie ma to jak porcja dobrych wiadomości w poniedziałkowy poranek.
Dzisiaj zaczęło się moje drugie szkolenie. Moją nauczycielką jest dziewczyna, która chciała zostać… księdzem – ale w trakcie „praktyk” stwierdziła, że się nie nadaje, bo nie ma cierpliwości do ludzi, którzy podobno przychodzili do jej domu nawet o 23:00 i prosili o od pieniędzy i jedzenia po porady w różnych prywatnych sprawach.
Praca zapowiada się naprawdę ciekawie, w środę lub czwartek czeka mnie pierwsze zadanie – poprowadzić wielką konferencję po hiszpańsku. Ciekawe, co to będzie :).