Świat Marty W.

28 czerwca 2010

Wszystkiego po trochu

Filed under: czerwiec 2010 — swiatmartyw @ 9:31 pm

Od środy do niedzieli byłam słomianą wdową, bo Simon pojechał na podobno największy festiwal muzyczny w Europie – Glastonbury. Nie wybrałam się z nim, bo po pierwsze nie mogłam wziąć urlopu podczas szkolenia, a po drugie, nastraszył mnie opowieściami, że tam zawsze leje, że przez pięć dni będę żyła w błocie, toalety tragiczne, wykąpać się nie ma gdzie. Chyba po prostu chciał pojechać sam i tyle ;). Jeździ co roku od kiedy skończył 13 lat (!), więc pewnie miał ochotę posłuchać „swojej” muzyki w spokoju (która dramatycznie różni się od „mojej”), pić za dużo piwa i tarzać się w błocie wraz z 250 tysiącami uczestników festiwalu ;). Czekało go wielkie zaskoczenie – przez pięć dni było ponad 30 stopni, więc kalosze i płaszcz przeciwdeszczowy okazały się zbędne, a z błota nici. Lał się żar z jasnego nieba, cienia nie było w ogóle, a w namiocie nie dało się wytrzymać. Za to muzyka dopisała jak zwykle, najlepsi jego zdaniem byli jacyś Flaming Lips, oczywiście nigdy o nich nie słyszałam ;). Cały festiwal pokazywany był w telewizji – obejrzałam kawałek Muse, trochę Faithless, trochę Slasha, trochę Gorillaz i całego Steviego Wondera. Lekko mu się utyło i wyłysiało ;) ale głos wciąż świetny, a i showman z niego niezły. Może za rok pojadę… pod warunkiem, że będę znała więcej niż 10 wykonawców, jak w tym roku ;).

Pod nieobecność Simona umówiłam się z jego kolegami na oglądanie F1 oraz meczu z Niemcami. Zamarliśmy, gdy bolid Webbera wzbił się w powietrze, a gdy uderzył o ziemię i roztrzaskał się na kawałki, myślałam, że już po nim. Cud prawdziwy, że nic mu się nie stało.
Po emocjach samochodowych przyszedł czas na mecz. Pub był zapełniony tylko do 3/4 – widać wielu fanów straciło wiarę po fatalnym meczu z Algierią i co prawda wygranym, lecz tym niemniej słabym meczu ze Słowenią.
Na samym początku mój ulubiony kolega Simona, Dave, gorączkował się podniecony do granic możliwości: „Wszystko bym oddał, żeby tam teraz być, życie bym oddał!!!… (pomyślał chwilę) No, może życia nie, ale jakąś kończynę to na pewno!!!… (znowu pomyślał) Nie, no kończynę może nie, ale nerkę to od razu!!” ;))

Szybko pożałował swoich zapewnień. Niezależnie od tego, że sędzia był kalosz i nie uznał prawidłowego gola (cały pub zawył: „The referee is a wanker!!” ;), Anglia grała słabo i dostali, na co zasłużyli, niestety. Opuszczaliśmy pub w wisielczych humorach. W ciągu kilku godzin ludzie pozdejmowali flagi z okien, płotów i samochodów. Dzisiaj moje miasteczko wygląda tak, jakby żadnych mistrzostw nigdy nie było.

W pracy wszyscy załamani. Nie dość, że poniedziałek, to jeszcze trzeba było pracować z myślą, że to już koniec dla Anglii. A żeby było jeszcze gorzej, rząd podniósł wiek emerytalny do 66 roku życia (dla obu płci), a teraz debatują nad przesunięciem granicy nawet do 68 roku życia. Wszystkie gazety wydały zgodne opinie: „Będziemy pracować, aż padniemy”. Nie ma to jak porcja dobrych wiadomości w poniedziałkowy poranek.

Dzisiaj zaczęło się moje drugie szkolenie. Moją nauczycielką jest dziewczyna, która chciała zostać… księdzem – ale w trakcie „praktyk” stwierdziła, że się nie nadaje, bo nie ma cierpliwości do ludzi, którzy podobno przychodzili do jej domu nawet o 23:00 i prosili o od pieniędzy i jedzenia po porady w różnych prywatnych sprawach.
Praca zapowiada się naprawdę ciekawie, w środę lub czwartek czeka mnie pierwsze zadanie – poprowadzić wielką konferencję po hiszpańsku. Ciekawe, co to będzie :).

26 czerwca 2010

O dziadzieniu

Filed under: czerwiec 2010 — swiatmartyw @ 7:08 pm

Mówi się, że mężczyźni dziadzieją szybciej, więc warto rozejrzeć się za młodszym (plan wykonany ;). Mówi się również, że kto z kim przestaje, takim się staje. Oto moja historia –

Gdy pracowałam w domu, strasznie mnie złościło, że Simon przychodzi z pracy taki wyżęty jak gąbka, że nic mu się nie chce, że ideałem wieczoru jest picie piwa i gry komputerowe. Nie raz rzuciłam złośliwą uwagę, że brzuch mu rośnie i pewnie to już drugi stopień lustrzycy, że podbiegnie kilka metrów i sapie, że nie czyta książek (oprócz swoich „Java 2”, „PHP 5 and MySQL”, „Pro Drupal Development”, „Hardware Hacking Projects” itd…), że nie chodzimy razem na spacery. Zaczęłam pracować na cały etat… i chyba już go rozumiem:

GDY PRACOWAŁAM W DOMU NA PÓŁ ETATU TERAZ
Chodziłam na siłownię i basen 2-3 razy w tygodniu 1 w tygodniu to i tak sukces, i nie pomagają argumenty wystosowywane sama do siebie, że płacę za to 42 funty miesięcznie (211 złotych)
Czytałam średnio dwie książki miesięcznie Zaczynam czytać i od razu usypiam
Salsa raz lub dwa razy w tygodniu Raz na dwa tygodnie, albo i rzadziej
Gotowałam wymyślne potrawy „To co, pizza…?”
Dom lśnił czystością, można było jeść z podłogi Bałagan jak okiem sięgnąć, jeść z podłogi nie polecam
Chodziłam spać o 23:00 Usypiam w pierwszej połowie wieczornego meczu, czyli ok. 20:00. Budzę się po meczu, wyspana i pełna energii, więc do 1:00 nie mogę usnąć, wstaję o 7:00 i jestem wykończona, więc…. (patrz niżej)
Nigdy nie piłam kawy (nie przepadam, chyba że taką, jaką robi moja mama, i jeszcze z chałwą na talerzyku ;) W pracy piję co najmniej dwie kawy, bo inaczej autentycznie zasypiam
Uczyłam się włoskiego Che cosa…?
Pisałam bloga codziennie Co dwa dni albo i rzadziej
Intensywnie kombinowałam, jak tu zdobyć stypendium na napisanie doktoratu na Oxfordzie (już się nawet zarejestrowałam) Niestety ludzkość będzie jeszcze musiała poczekać na to wiekopomne dzieło… Nie mam czasu, siły, motywacji

W tym wypadku to raczej nie „Kto z kim przestaje…”, to po prostu uroki pracy 9 godzin dziennie (8, ale z ustawowym półgodzinnym lunchem oraz trzema dziesięciominutowymi przerwami), dojazdów w obie strony, stania w korkach… Ech, tak mieć milion funtów, podróżować, uczyć się języków i niczym się nie martwić :).

A propos podróżowania, to w tym roku na wakacje musimy poczekać do końca września, ale za to lecimy na Wyspy Kanaryjskie, więc jest się na co cieszyć. Pewnie – w ramach zdziadzienia – cały tydzień nie ruszymy się z plaży, bo zabytki phi!, wulkan na Teneryfie phi! ;) Oprócz Kanarów może uda się wyskoczyć na parę dni do „Europy”, może na Jarmark Świętojański do Gdańska albo do którejś z europejskich stolic, pooglądać trochę high life’u. To znaczy, jeśli będzie nam się chciało ;).

GDY PRACOWAŁAM W DOMU NA PÓŁ ETATU

TERAZ

Chodziłam na siłownię i basen 2-3 razy w tygodniu

1 w tygodniu to i tak sukces, i nie pomagają argumenty wystosowywane sama do siebie, że płacę za to 42 funty miesięcznie (211 złotych)

Czytałam średnio dwie książki miesięcznie

Zaczynam czytać i od razu usypiam

Salsa raz lub dwa razy w tygodniu

Raz na dwa tygodnie, albo i rzadziej

Gotowałam wymyślne potrawy

„To co, pizza…?”

Dom lśnił czystością, można było jeść z podłogi

Bałagan jak okiem sięgnąć, jeść z podłogi nie polecam

Chodziłam spać o 23:00

Usypiam w pierwszej połowie wieczornego meczu, czyli ok. 20:00. Budzę się po meczu, wyspana i pełna energii, więc do 1:00 nie mogę usnąć, wstaję o 7:00 i jestem wykończona, więc…. (patrz niżej)

Nigdy nie piłam kawy (nie przepadam, chyba że taką, jak robi moja mama, i jeszcze z chałwą na talerzyku ;-)

W pracy piję co najmniej dwie kawy, bo inaczej autentycznie zasypiam

Uczyłam się włoskiego

Che cosa…?

Pisałam bloga codziennie

Co dwa dni albo i rzadziej

Intensywnie kombinowałam, jak tu zdobyć stypendium na napisanie doktoratu na Oxfordzie (już się nawet zarejestrowałam)

Niestety ludzkość będzie jeszcze musiała poczekać na wiekopomne dzieło… Nie mam czasu, siły, motywacji

18 czerwca 2010

Czekając na weekend

Filed under: czerwiec 2010 — swiatmartyw @ 10:43 pm

To był jeden z najdłuższych piątków w moim życiu. Z samego rana na drodze do mojej pracy kierowca ciężarówki stracił kontrolę nad pojazdem i wjechał w most. Ciężarówka się przewróciła i wypadło z niej ileś tam maszyn, w moście powstała ogromna wyrwa, a jego resztki pokryły całą jezdnię. Kierowcy na szczęście nic się nie stało. Wszystkie drogi dojazdowe do mojej firmy zostały zamknięte, więc zaczęliśmy kolejny dzień szkolenia z dużym opóźnieniem. Przez dwie godziny nic specjalnego się nie działo, więc znowu ucięłam sobie drzemkę, za to po lunchu nasz pan szkoleniowiec zafundował nam nielada „atrakcję”. Mówi, mówi, nagle zbladł, zaczął mrugać oczami, a potem dostał jakiegoś ataku. Zwymiotował, a na końcu zemdlał. Wystraszyliśmy się jak głupi. Nie widzieliśmy co robić, więc skrzyknęliśmy całe szefostwo. Pan został odwieziony do domu, a nam powiedziano, że „on tak czasami ma”… Nie było innego szkoleniowca, ale nie chcieli nas puścić do domu, więc od 13:00 do 17:15 siedzieliśmy w naszej małej, dusznej salce i po prostu rozmawialiśmy. Rozmowa, jak można się było spodziewać, szybko zeszła na wieczorny mecz Anglii z Algierią. Wszyscy prorokowaliśmy, że to będzie łatwe zwycięstwo Anglików – tylko jeden z uczestników szkolenia, Hiszpan, twierdził, iż będzie remis. Powiedział nam również ciekawą rzecz – jest właścicielem małego sklepu monopolowego i jego obroty znacznie wzrastają, gdy Anglia w czymś sobie nie radzi. Jeśli idzie dobrze, ludzie zwykle piją w pubach albo jadą do wielkich supermarketów typu TESCO, żeby zaopatrzyć się w kilka skrzynek piwa. Jeśli idzie źle, nie chce im się wychodzić z domu, więc idą do najbliższego monopolowego po flaszkę :).

W ten weekend ów Hiszpan chyba zbije niezły interes, bo dzisiejszy mecz był po prostu kompromitacją. Szliśmy do pubu pełni nadziei – Algieria? Kto słyszał o Algierii jako o potędze w piłce nożnej?? Spokojnie damy radę. Fakt, Algieria grała słabo, ale Anglia była niewiele lepsza. Tyle straconych szans, tyle fatalnych podań… Po jednej wyjątkowo nieudanej akcji, Simon wstał z krzesła i wrzasnął na cały pub: „WHAT ARE YOU DOING, YOU SHITHOUSE!! THIS WAS A PISS-POOR PASS!!” – za co wszyscy zebrani nagrodzili go gromkimi oklaskami ;).

W drugiej połowie pozdejmowaliśmy kapelusze i patrzyliśmy na ekran z coraz większym niedowierzaniem. Powoli doping słabł – jedynie grupa nastolatków przy stoliku obok nieprzerwanie śpiewała niezbyt ambitną, acz niezaprzeczalnie patriotyczną piosenkę:

„I’m England til I die
I’m England til I die
I know I am, I’m sure I am
I’m England til I die!!”

…ale po zakończeniu meczu nawet oni wołali BOOOO!! BOOOO!!! ;) Porażka! Simon załamany, właśnie żłopie chyba już z siódme piwo. Trudno, niech żłopie, już dzisiaj nie wypomnę, że mu brzuch rośnie.

Jutro Festiwal Wina i Sera oraz pokaz akrobacji samolotowych, a w niedzielę jadę do Bristolu spełnić swój patriotyczny obowiązek – czyli zagłosować!

15 czerwca 2010

Historie z życia wzięte

Filed under: czerwiec 2010 — swiatmartyw @ 10:57 pm

Przez rok i siedem miesięcy pracowałam w domu, i mój kontakt z innymi ludźmi zamykał się właściwie na Simonie i jego znajomych. Teraz, gdy wreszcie mam „normalną” pracę i wychodzę z domu, nie mogę się nadziwić, ile ciekawych historii można usłyszeć, jeśli człowiek taki towarzyski jak ja i lubi gadać ze wszystkimi naokoło.

Poznałam chłopaka ze Sri Lanki, który w wieku trzynastu lat przeniósł się do Anglii i zamieszkał u dalekiej, dalekiej, dalekiej rodziny, która mimo obietnic w ogóle się nim nie zajmowała (tzn. dach nad głową dali i jeść było co, ale raczej niewiele więcej). Angielskiego nauczył się sam. Mówił, że najpierw przeżywał traumę w szkole, bo nic nie rozumiał, ale zawziął się i pod koniec roku szkolnego był jednym z najlepszych uczniów. W wieku 14 lat założył sklep z produktami, które rodzice przysyłali mu ze Sri Lanki. W wieku 16 lat porzucił szkołę, bo chciał zarobić i ściągnąć rodziców do Anglii, więc zaczął pracować jako dyspozytor taksówek, a wieczorami uczył się niemieckiego z książek i płyt CD. Po dwóch latach takiej samodzielnej nauki zdał międzynarodowy egzamin z niemieckiego i obecnie pracuje w mojej firmie w obsłudze klientów niemieckojęzycznych. Ma 18 lat. Zbiera na studia, marzy o elektronice. „Uda mi się, ja wszystkiego szybko się uczę” – mówi z uśmiechem od ucha do ucha. Przesympatyczny chłopak, maskotka całego zespołu.

Poznałam 32-letnią kobietę, której mąż jest malarzem pokojowym z Antigui (anglojęzyczna wyspa na Morzu Karaibskim). Mieszkali tam razem przez 6 lat, ale ją ciągnęło do ojczyzny. Zgadza się ze mną, że Karaiby są cudownym miejscem na wakacje… ale nie na życie. Przynajmniej nie dla wszystkich. On nie może zdobyć pozwolenia na pracę w Anglii mimo że są małżeństwem, więc ona lata w tą i z powrotem. Dopiero co wróciła, w sierpniu znowu jedzie. Pracuje po 12 godzin dziennie, żeby jakoś zabić samotność.  Jakby tego było mało, jej rodzice są bardzo niezadowoleni, że poślubiła dużo starszego Rastafarianina bez wykształcenia, za to z dredami do pasa, który uprawia maryśkę w ogródku. Brzmi może średnio, ale są razem od 10 lat, chyba nie jest taki zły…

Poznałam panią, nazwijmy ją Beccy, zbliżającą się do wieku emerytalnego, która poświęciła całe życie mężowi i dzieciom. Stosunkowo niedawno mąż odszedł do dużo młodszej kobiety i Beccy została bez środków do życia. Pracuje po kilkanaście godzin dziennie, żeby trochę odłożyć, „bo inaczej na emeryturze zdechnę z głodu”.

Poznałam wreszcie młodą dziewczynę, która przez ostatnie dwa lata pracowała 7 dni w tygodniu i brała jak najwięcej nadgodzin – zbierała na spłatę długów rodziców… Gdy to już się udało, zaczęła odkładać na… operację piersi ;). Miała ją miesiąc temu, w podobno znanej londyńskiej klinice, i choć wciąż ją trochę boli, jest najszczęśliwszą osobą na ziemi. „Wreszcie będę miała wolne weekendy, wreszcie trochę odpocznę…”

I tak się ludziom plecie… codziennie poznaję kogoś nowego i każdy ma jakąś ciekawą historię…

*      *     *     *     *
Dzisiaj w pubie wszyscy przyszli ubrani w barwy Brazylii. Nagle ktoś rzucił hasło, że jeśli Korea przegra, pewnie ci biedni piłkarze skończą w obozie pracy. I stał się cud – nawet ci z twarzami pomalowanymi na żółto-niebiesko-zielono zaczęli kibicować Korei :). Gdy udało im się wbić gola, cały pub zaczął wrzeszczeć ze szczęścia, prawie jakby to Roooooney bramkę zdobył ;). Bardzo dobry mecz! Przegrali, ale naprawdę grali świetnie, może jednak Najjaśniejszy Przywódca ich ułaskawi…

13 czerwca 2010

Pierwszy mecz, Anglia vs. USA

Filed under: czerwiec 2010 — swiatmartyw @ 12:36 pm

Jako że przyszliśmy do pubu ponad dwie godziny przed meczem, udało nam się zająć ostatni wolny stolik z dobrym widokiem na telewizor. Z każdą minutą przybywało kibiców – wszyscy, tak jak my, w nakryciach głowych z czerwonym krzyżem, pomalowane twarze, patriotyczne stroje. Gdy na boisko wyszła angielska drużyna, rozległ się jeden radosny wrzask, potem wszyscy pozdejmowali pluszowe kapelusze i odśpiewali „God Save the Queen”, aż się pub zatrząsł w posadach :). Czwarta minuta i GOOOOL!!!! GOOOOL!!! Od wybuchu radości można było ogłuchnąć, facet stojący nad moją głową darł się jeszcze kilka minut po bramce ;).

W czasie meczu dopingowaliśmy, jak umieliśmy. Jedni zachęcali: „Come on, England!!!”, drudzy śpiewali piosenki, trzeci walili w stoliki. I – oczywiście – za każdym razem, gdy na ekranie pojawił się Rooney, wszyscy, naprawdę wszyscy, wyli „Roooooney, Roooooooooney!!!!” Też wyłam, co było robić ;).

Czterdziesta minuta i…. pub przeszyło kolejne wycie, tym razem rannego łosia. Co za głupia bramka, matko!! W stronę bramkarza posypały się niewybredne epitety, a mama od razu przysłała mi smsa: „No co za ciapa!” Rzeczywiście, ciapa straszna :/. Do końca meczu Anglia cały czas miała przewagę, ale co z tego, skoro drugiej bramki nie uda się wbić. Remis z USA to wynik daleki od rewelacji, miejmy nadzieję, że z Algierią i Słowenią pójdzie lepiej… Inaczej będę miała smutnego chłopa w domu, po co mi to.

Teraz oglądamy mecz naszej grupy, Algieria vs. Słowenia, potem idziemy na Festiwal Nauki, potem Formuła 1, a potem wieczorny mecz, Niemcy vs. Australia. Co za emocje w ten weekend! ;).

PS. Panie Boże, ładnie Ci dziękuję za to, że oboje interesujemy się sportem!

12 czerwca 2010

„Anglia, biało-czerwoni…”

Filed under: czerwiec 2010 — swiatmartyw @ 2:49 pm

Moje małe miasteczko ogarnął całkowity szał. Na każdym samochodzie przynajmniej dwie flagi, w oknach flagi, na płotach flagi (angielskie oczywiście, nie brytyjskie!). Wszyscy paradują w biało-czerwonych strojach i z niecierpliwością wyczekują dzisiejszego meczu. My też nie możemy się doczekać – aby zabić dłużące się w nieskończoność chwile, udaliśmy się do sklepu i zakupiliśmy co następuje: biało-czerwonych kapeluszy dwie sztuki (mój stylizowany na kowbojski, Simona wielki i pluszowy ;), kredki do malowania twarzy, flagę, koszulki z flagami oraz biało-czerwoną sztywną sterczącą spódniczkę stylizowaną na taką, jaką noszą baletnice. Tak wystrojeni pójdziemy do pobliskiego pubu, w którym na 4 gigantycznych telewizorach obejrzymy mecz, wrzeszcząc, podskakując i śpiewając :). Umówiliśmy się ze znajomymi już dwie godziny wcześniej, żeby zająć strategiczne miejsca. Mój patriotyzm ucierpiał strasznie, gdy Polska nie zakwalifikowała się do Mistrzostw Świata, więc z braku laku kibicuję Anglii, co zrobić… Ale kredki przydadzą mi się w razie czego do namalowania na buzi również polskiej flagi :).

Wczoraj, wielce podnieceni, zaczęliśmy oglądać w domu mecz Francja vs. Urugway i… usnęliśmy w pierwszej połowie, jak jakieś stare dziadki ;). Tak to jest w piątek wieczorem, przeważnie jesteśmy zbyt zmęczeni, żeby wykrzesać z siebie pozytywną energię. Dzisiaj spaliśmy do 12:00, no i poza tym gra Anglia, więc wieczór zapowiada się super!

Jak to głoszą napisy porozwieszane po całym mieście: COME ON, ENGLAND!

8 czerwca 2010

Komunikacja miejska w wydaniu angielskiej wiochy

Filed under: czerwiec 2010 — swiatmartyw @ 11:07 pm

Już gdy wsiadłam do mojego autobusu do pracy po raz pierwszy, wiedziałam, że będzie z tego wpis na blogu. Po pierwsze, bilety można kupić wyłącznie u kierowcy, więc nie słyszy się takich przepychanek jak w 162 w Gdańsku:

Pani: Poproszę karnet ulgowy.
Kierowca: Nie ma!
Pani: Dlaczego?
Kierowca: No dlaczego, dlaczego!! Bo wykupili!
Pani: To co mam teraz zrobić?
Kierowca: Kiosk znaleźć, pani, kiosk!
Pani: No właśnie w kilku najbliższych kioskach też nie było, więc myślałam, że…
Kierowca: Zostaje pani, czy wysiada??

Tutaj kierowca nie dość, że ma maszynkę drukującą bilety, to jeszcze z każdym chwilę pogada – o pogodzie, o samopoczuciu, o sobie też coś powie :):

Kierowca (do mnie): A dokąd to taka elegancka, do pracy, czy na randkę?
Ja: Do pracy, nowej pracy!
Kierowca: O, to powodzenia życzę! Dobrze, że dzisiaj ładna pogoda, człowiek od razu ma więcej energii; a jak deszcz, to się przysypia za biurkiem i pije kawę za kawą! No ja to nie przysypiam, to by dopiero było, haha! ;)

I tak z każdym – tym niemniej, choć kolejka czasami robi się dość długa, autobus zawsze odjeżdża na czas. Punktualność mają tutaj tak zakodowaną, że jeśli na jakiś przystanek przyjedziemy za wcześnie, kierowca wyłącza silnik i czeka, aż nastanie dana godzina odjazdu, aby ewentualni pasażerowie zdążyli. Wyobrażacie sobie coś takiego w Polsce? Przyjechał wcześniej, to odjeżdża wcześniej i już! Nie byłeś na przystanku, twoja strata! ;)

Z samymi przystankami za to jest dość beznadziejnie – wszystkie są „na żądanie”, więc człowiek nie może sobie przysnąć, obudzić się, popatrzeć wokół nieprzytomnym wzrokiem i stwierdzić, że jeszcze 5 przystanków, czyli pewnie z 15 minut. Z jednej strony jest do dobre, bo przynajmniej nie zatrzymujemy się tam, gdzie nikt nie wsiada, ani nie wysiada i tym sposobem nie tracimy czasu, ale z drugiej strony, trudno komuś wytłumaczyć jak dojechać. Nie można powiedzieć „wysiądź na szóstym przystanku”, chyba że ktoś ma wzrok sokoli i wszystkie pokolei zauważy i prawidłowo policzy; nie można też powiedzieć: „wysiądź na przystanku o nazwie X”, bo 1) przystanki nie mają nazw, 2) jako że wszystkie są na żądanie, nie ma dokładnego rozkładu, tylko lista punktów orientacyjnych (np. „Naprzeciwko pubu O’Neils”), czyli kierunek na „mniej więcej”. Ja się nauczyłam, że wysiadam przy budce telefonicznej – dużej i czerwonej, rzecz jasna. Jeśli któregoś dnia przeniosą budkę – umarł w butach, nie wysiądę ;).

Przy wysiadaniu trzeba elegancko pożegnać się z kierowcą – ja zawsze mówię „Cheers”, a on na to: „All right love, have a good day!” Już widzę, jak ta pani z zacytowanego dialogu pożegnałaby się z kierowcą autobusu 162 ;).

I tak, po wymienieniu uprzejmości, wysiadam i idę do pracy. A rano wsiadam w ten sam autobus i pan wita mnie z radością: „No i jak było w nowej pracy? Mam nadzieję, że dobrze ci poszło, love?”

Uroki życia w małym miasteczku ;).

Propozyja nie do odrzucenia

Filed under: czerwiec 2010 — swiatmartyw @ 6:56 pm

W dzień swoich urodzin Simon dostał od NHS (odpowiednik naszego NFZ) list takiej oto treści:

„Happy Birthday! Osiągnął pan już taki wiek, że należałoby gruntownie się przebadać. W pana wieku istnieje prawdopodobieństwo:

(lista 10 chorób, głównie przenoszonych drogą płciową, ale nie tylko)

Aby wykluczyć powyżej wymienione choroby, prosimy odesłać nam próbkę moczu w załączonej tubce. Jeśli zrobi to pan w ciągu dwóch tygodni, dostanie pan za darmo prezerwatywy świecące w ciemności.

Z poważaniem”

Taką okazję przepuścić?! W życiu, odesłał tego samego dnia :D. Czekamy na przesyłkę ;)).

6 czerwca 2010

Eurowizja 2010

Filed under: czerwiec 2010 — swiatmartyw @ 1:08 pm

Po raz pierwszy obejrzałam Eurowizję w 1994, gdy Edyta Górniak zajęła drugie miejsce. Podobała mi się formuła programu, a głównie to, że trzeba było śpiewać we własnym języku, a nie po wszechobecnym angielsku. Niestety, bardzo szybko to się zmieniło, a poza tym, trochę podrosłam i zauważyłam, że Rosja głosuje na Armenię i Azerbejdżan, Armenia na Rosję i Azerbejdżan, a Azerbejdżan… wiadomo. Niemcy na Turcję (ciekawe czemu ;), my na Ukrainę i Białoruś, a oni na nas. Na długie lata zarzuciłam oglądanie Eurowizji – aż do zeszłego weekendu. Byliśmy u teściów i – naiwnie! – myślałam, że ktoś z Polski będzie występował, więc chciałam kibicować. Okazało się, że nawet nie zakwalifikowaliśmy się do finałowej dwudziestki piątki wykonawców :/ No nic, Wielka Brytania miała przedstawiciela, więc postanowiliśmy obejrzeć.

Simon i teść byli zainteresowani głównie biustami pań, my z teściową oceniałyśmy panów. W naszym prywatnym konkursie wygrała pani z Armenii i pan z Izraela ;). Jeśli chodzi o muzykę, o dziwo podobała nam się większość utworów, choć Simon bez skrupułów nabijał się z akcentów śpiewających. Gdy wyszła przedstawicielka Niemiec, Lena, szybko zaczęliśmy się kiwać i przytupywać w takt, ale Simon nie mógł się powstrzymać od uwagi: „Skrzyżowanie irlandzkiego z cockney!” Myślałby kto, a sam ma akcent z północy, który wcale do „klasycznego” się nie zalicza, na wydziale lingwistyki stosowanej UW pewnie by go wyśmiali ;).

W czasie głosowania Simon nie mógł się nadziwić, że sąsiedzi głosują na siebie nawzajem, nawet jeśli jakaś piosenka nie była zbyt dobra: „Ja bym nigdy na Irlandię nie zagłosował, tylko dlatego, że to nasi sąsiedzi!” Musiałam mu tłumaczyć, że np. Polacy czują się o dużo bardziej związani ze światem słowiańskim niż z kimkolwiek innym, Skandynawowie trzymają się razem, byłe republiki radzieckie trzymają się razem… Anglicy tego nie rozumieją, bo oni nie trzymają się z nikim – a co więcej, w ich mniemaniu nawet nie należą do Europy, więc nic dziwnego, że nie czują się z nikim związani. Nawet Szkocję, Walię oraz Irlandię Północną uważają za osobne kraje (dygresja – nasz pan szkoleniowiec mówi tak: „Jestem Walijczykiem, jesteśmy małym krajem, tylko 8 milionów mieszkańców!” Ja: „Nie czujesz się Brytyjczykiem?”, On: „Nie!!”). Simon: „A ja wciąż nie rozumiem jak to jest, niby nie lubicie swoich sąsiadów, ale gdy przychodzi do głosowania, raczej oddałabyś głos na czeską chałę niż na hiszpański przebój!” Coś w tym jest chyba, na swój użytek nazwę ten fenomen patriotyzmem regionalnym :).

Jak wiadomo, wygrała piosenka zaśpiewana w skrzyżowaniu irlandzkiego z cockney ;). Całkiem niezła, nuciłam ją przez kilka dni i wciąż mi się zdarza :).

Zapraszam do przytupywania, jeśli ktoś ma ochotę:

PS. A przedstawiciel Wielkiej Brytanii – mimo boskiego akcentu – zajął ostatnie miejsce :D. Gdyby miał sąsiadów, może ktoś by go poratował ;)).

2 czerwca 2010

Przemyślenia Kobiety Szkolonej (bo jeszcze nie Pracującej :)

Filed under: czerwiec 2010 — swiatmartyw @ 8:43 pm

Drugi dzień był zdecydowanie bardziej udany. Pan szkoleniowiec widocznie wyczytał w moich myślach, co sądzę o jego umiejętnościach pedagogicznych i przyszedł świetnie przygotowany. Przyniósł zabawy, zgadywanki, ćwiczenia do pracy w grupie, oraz stosował się do podstawowych zasad, czyli: interakcja ze słuchaczami, zadawanie pytań, trochę żywej gestykulacji i – bardzo ważne – żart raz na 15 minut. Nauczyłam się tego na pierwszych zajęciach z glottodydaktyki ;). Do 16:00 trzymałam się wyśmienicie, ale potem starym zwyczajem zaczęło się odczytywanie prezentacji w Power Point. Reakcja mojego organizmu była natychmiastowa – czytać to ja też umiem, a teraz się zdrzemnę ;). Ale ogólnie nie było źle, znaczna poprawa w stosunku do pierwszego dnia.

Bardzo mnie dzisiaj rozbawiła moja koleżanka ze szkolenia, Szwedka (która podróżowała po świecie i w Australii spotkała miłego Anglika… no i wylądowała tutaj – skąd ja znam tą historię? ;) – ogląda ceny w naszej mini kawiarence i mówi: „Boże, jak tu tanio! Czy dla Polaków też wszystko jest tanie w Anglii??” Zaplułam się ze śmiechu :D. Nie, ostatnia rzecz, jaką mogę powiedzieć o tym kraju to przystępne ceny i piękna pogoda ;).

A propos cen – praca do 17:15 na angielskim zadupiu ma jedną zdecydowaną wadę – zanim wrócę do centrum, jest 17:50 i wszystkie sklepy są już zamknięte. Kazali nam kupić eleganckie ciuchy do pracy – proszę bardzo, ale jak mogę cokolwiek kupić, skoro kodeks pracy chroni sprzedawców przed „wykorzystywaniem”. O 18:00 wszystko zamiera, po głównej ulicy kręcą się już tylko niedobitki. Może w sobotę się uda (w niedzielę znowu wszystko zamknięte), choć nie wiem, czy do 14:00 damy radę wstać… w piątek impreza z okazji urodzin Simona!

Jeszcze o ludziach ze szkolenia – tak jak przewidywała Ania w komentarzu do „Przypowieści o gadatliwym taksówkarzu i mądrym szefie„, Angielki gadają wyłącznie o „gwiazdach” oraz czytają brukowce w przerwie na lunch. Dzisiaj na tapecie była Cheryl Cole i jej okropny, okropny mąż, no jak on mógł ją zdradzić?! A potem było o matce, która zostawiła dziecko na plaży i biedne dostało poparzenia słonecznego. Ojojoj. My z Simonem jesteśmy strasznie anty takie głupoty, w ogóle nic nie wiemy o znanych ludziach – Simon pobił chyba rekord świata w niewiedzy w tym temacie, bo nawet nie słyszał, że super znany i lubiany przez nas brytyjski reżyser Guy Ritchie przez 10 lat był mężem Madonny. Także chyba nie zaprzyjaźnię się z tymi Angielkami – za to poznałam sympatycznego Polaka, który jest ciekawym przypadkiem lingwistycznym, bo urodził się w Anglii, nigdy nie był w Polsce, a mówi najczystszą polszczyzną piastową ;).

Wczoraj dostałam super obiad, ale dzisiaj… dzisiaj była już tylko pizza. I do tego piwo. A na deser kaloryczne ciasto upieczone przez teściową ;). Zważywszy na to, że oboje całymi dniami siedzimy przed komputerem, nie ma to jak zdrowy posiłek na zakończenie aktywnego dnia… ;).

1 czerwca 2010

Pierwszy Dzień Nowego Życia

Filed under: czerwiec 2010 — swiatmartyw @ 10:21 pm

Jak idiotka nie spałam pół nocy – z nerwów, z podniecenia, ze strachu, że się spóźnię od razu pierwszego dnia. W końcu nie wytrzymałam, wstałam, odpicowałam się i pojechałam. Jak idiotka byłam pół godziny za wcześnie, więc smętnie kręciłam się w tą i z powrotem, brodząc szpilkami w kałużach wody i starając się osłonić przed deszczem, który lał mi się na starannie upudrowany nos. Wreszcie o 8:30 weszłam do budynku, chwilę porozmawiałam z innymi uczestnikami szkolenia (jest nas w sumie 7 osób) i o 8:45 zaczęło się Nowe Życie.

Żeby kogoś uczyć/ szkolić, trzeba mieć choć minimum podejścia pedagogicznego. Dam sobie głowę uciąć, że ten pan jeszcze nigdy nikogo nie szkolił i postanowił wprawić się na nas. Nudziarz jakich mało, nudziasz do potęgi entej! Przez kilka godzin beznamiętnym głosem odczytywał prezentacje w PowerPoint, a mi kleiły się oczy. W końcu – pokonana przez zmęczenie po nieprzespanej nocy oraz brak dydaktycznych zdolności pana szkoleniowca – ucięłam sobie drzemkę. Zastosowałam mój stary trik, używany wielokrotnie na lekcjach matematyki i fizyki – oparłam łokieć o stół, a czoło na dłoni i tak się ustawiłam, że wyglądało, że niby czytam tą wydrukowaną prezentację, a tymczasem chodziło o to, żeby prowadzący nie mógł zobaczyć moich oczu, które oczywiście miałam zamknięte.  Spało mi się wyśmienicie (lata praktyki!!), a gdy trochę oprzytomniałam, byliśmy już 15 slajdów dalej. Nie wydaje mi się, żebym za dużo straciła.

Poza tym, że nudziarz straszny, pan jest po prostu niesympatyczny – bardzo arogancki i z rodzaju „choćby niedźwiedź, to dostoję”. A już w ogóle go skreśliłam, gdy podczas przerwy na lunch zadzwonił do swojej żony i mówi tak: „Cześć, przyszły do mnie jakieś listy?… Aha, a co na obiad?… Dobra, to będę o szóstej, pa!”

A propos lunchu, to wyobrażałam sobie, że coś będzie można kupić na miejscu. Kawy i herbaty można się napić, owszem, ale do jedzenia są do wyboru tylko dwie rzeczy – batony czekoladowe oraz chipsy. Kiszki mi skręcało z głodu, więc na sesji polunchowej, ucięłam sobie kolejną drzemkę. Tym razem jednak wyszło mi trochę gorzej, bo zasnęłam głębiej i głowa mi poleciała – w tak małej sali i przy tak małej ilości uczestników trudno było nie zauważyć, że ten nieskoordynowany ruch głową to efekt uśnięcia ;). Trudno, niech wie, co myślę o jego sposobie przekazywania informacji.

Mieliśmy skończyć o 17:15, ale brak dydaktycznego doświadczenia oraz odczytywanie prezentacji doprowadziło pana do końca przygotowanego materiału już o 16:00. Wyraźnie się zdenerwował. Wypuścić nas nie mógł, bo musimy przejść pod nosem Szefa i od razu by się wydało, ale z drugiej strony, co, będziemy tak siedzieć i się na siebie gapić? Koniec końców zrobiliśmy trochę materiału z jutrzejszych zajęć, a potem…. kazał nam napisać test z całego dnia. Wyniki jutro, kto nie zaliczy, będzie musiał powtarzać. No szkółka normalnie! Pewnie jutro, z zemsty za to spanie, wyrwie mnie do tablicy i postawi dwóję ;).

Przyjeżdżam do domu wykończona nudziarstwem i pytam Simona: „Przyszły do mnie jakieś listy? A co na obiad?” :D

Stwórz darmową stronę albo bloga na WordPress.com.