Gdy czyta się taki tekst o Malcie wzięty z Wikipedii:
„W II połowie lat 80. XX wieku szybki rozwój gospodarczy kraju, do niedawna silnie związanego z Wielką Brytanią (brytyjskie bazy wojskowe, stocznie remontowe, przemysł metalowy). Po 1987 prywatyzacja przedsiębiorstw państwowych, napływ kapitału zagranicznego i rozwój nowoczesnej gałęzi przemysłu. Wzrost produktu krajowego brutto o 1,4% (2005). (…) PKB na 1 mieszkańca w 2005 wynosił w parytecie siły nabywczej 18800 dolarów amerykańskich. Główną gałęzią gospodarki Malty jest turystyka”…
człowiekowi zostaje w głowie „szybki rozwój gospodarczy kraju”, „napływ kapitału zagranicznego”, „nowoczesne gałęzi przemysłu”, PKB wyższe niż w Polsce, „turystyka główną gałęzią gospodarki”, i wyobraża sobie w miarę bogaty, nowoczesny kraj, z dobrą infrastrukturą dla turystów, mający dodatkowo takie szczęście, że wszyscy znają w nim angielski.
No i potem ten sam człowiek laduje na lotnisku w Valettcie, idzie do informacji turystycznej, a tam pani mocno, mocno łamanym angielskim kieruje do takiego oto wehikułu czasu, w którym jest brudno, siedzenia byle jakie, porysowane okna i ogólnie bida, nie mówiąc o kierowcy, który też ledwo co po angielsku duka:
Autobusy nie mają żadnego rozkładu, chodzą co 20 lub 30 minut, ale od czego to zależy – nie wiadomo.
Przyjeżdża ten sam człowiek na główny dworzec autobusowy kraju, a tam tak:
Przyznaję, że zdjęcie za szczęśliwe nie jest, po cholerę tyle tego chodnika, ale było jakoś tak „chaotycznie”, szaro i brudnawo, a ledwo co wysiadłam z autobusu, trzy osoby usiłowały sprzedać mi wycieczki, rejsy i suweniry. Jak w Egipcie, a nie w eks-brytyjskiej europejskiej kolonii. Uciekłam chyłkiem.
Po wejściu na główną ulicę wrażenia znacznie się poprawiły, choć uderzyło mnie, że wszystkie budynki mają identyczny kolor:i rzeczywiście, na całej wyspie – o czym będziecie się mieli okazję przekonać z dalszych zdjęć – króluje piaskowy kolor. Niektóre budynki próbowano pomalować, ale z jakichś względów farba się nie trzyma i tylko smętnie zwisa ze ścian, co nie wygląda zbyt ładnie.
Skręcam w naszą ulicę i… nareszcie wydobywa się ze mnie „łał” ;) Hotel super, dwupoziomowy apartament z takim oto łóżkiem:
a widok z okna fantastyczny:
Katedra świętego Jana
Było bardzo ciepło, więc po raz pierwszy w tym roku przebrałam się w szorty i poszłam na rekonesans. Zachwyciłam się Valettą, pierwsze złe wrażenia wydawały się odległe o lata świetlne:
Biblioteka, a przed nią restauracja
Ciekawe uliczki...
...schodzące do morza...
...wreszcie samo morze i ogromny port
Drzewka pomarańczowe rosnące na ulicy...
...i wreszcie pozostałości po imperium brytyjskim :)
Wieczorem przylecieli rodzice i wujkowie, wyjechałam po nich z szefem hotelu, z którym – jak to ja, niepoprawna gaduła – zdążyłam się zaprzyjaźnić. Wychodzi mama, stęskniona rzucam się jej na szyję, a ona… oblewa mnie wodą z plastikowego jajka! Zapomniałam, że to Lany Poniedziałek :D
Okazało się, że do naszego hotelu jedzie z nami również małżeństwo z Polski. Gapimy się na niego wszyscy. Gapimy się, gapimy, i wszyscy wiemy, że skądś go znamy, ale skąd? W końcu wujek wykrzykuje: „Przecież to ten dziennikarz!!!” Który, nie powiem, bo nie wiem, czy by sobie życzył, ale dobrze znany, choć nie z tak rozpoznawalnej półki jak np. Tomasz Lis. Przez następny tydzień często z nim rozmawialiśmy i jest naprawdę przesympatyczny, bardzo inteligentny i zabawny. Do końca mu nie powiedzieliśmy, że go rozpoznaliśmy, no bo co powiemy? Ooooo… pan z Wiadomości! ;)
Rodzinka się rozlokowała w pokoju, wypiliśmy powitalnego drinka i poszliśmy spać. To znaczy, chcieliśmy iść spać, ale okazało się, że wspaniała katedra św. Jana posiada kilka bardzo głośnych dzwonów, które w dodatku zachowują się nadzwyczaj temperamentnie – dzwonią co 15 minut, a liczba uderzeń nie ma najmniejszego sensu. Np. o 3:45 rano, pamiętam jak dziś, dzwoniły 4 razy, potem o 4:00, dziewięć razy nie wiadomo czemu, potem o 4:15, pięć razy, a o 4:30 szokujące 15 razy. I tak ciągle, głośno i bez sensu. I nie jakieś tam wdzięczne bim-bam-bom, jak w Panie Janie, tylko agresywne BAMMM!!!! BAMMM!!! BAMMM!!!
Nie zmrużyłam oka ani na chwilę. Rodzinka budziła się i zasypiała znowu, ale ja za nic nie potrafiłam usnąć. Ja przecież na wiosce mieszkam, u nas cicho jak makiem zasiał ;). A o 7:00 rano doszła nowa atrakcja – młoty pneumatyczne, i to dosłownie pod naszymi oknami. Co robili – nie wiemy do dzisiaj, ale huk był nie do opisania. Zrezygnowani zwlekliśmy się z łóżek o 7:30.
CDN.