Wróciliśmy – opaleni, wypływani, nazwiedzani, objedzeni, szczęśliwi! Maroko bardzo nam się podobało, więc kilka następnych wpisów będzie właśnie o naszej wycieczce. Zdjęć jest tyle, co wrażeń, czyli jakiś tysiąc :) ale postaram się Was nie zanudzić i skoncentrować na najważniejszych przygodach.
Allahu Akbar, że postanowiliśmy wyjechać z domu z ogromnym zapasem czasu. Na autostradzie przewrócił się tir, co spowodowało prawie półtoragodzinny korek, którego, jak to na autostradzie, nijak nie dało się wyminąć. Gdyby nie to, że mieliśmy trzy godziny na pokonanie godzinnej trasy, po prostu spóźnilibyśmy się na samolot i byłyby, krótko mówiąc, jaja. I tak wpadliśmy dosłownie pięć minut przed zamknięciem bramki. Trzęsłam się jak osika, to nie na moje nerwy ;).
Dolecieliśmy do Agadiru szczęśliwie, 29 stopni, ciepło, przyjemnie. Ponieważ mniej więcej w tym samym czasie wylądowało kilka innych samolotów, kolejki do odprawy paszportowej były nieziemskie, a praca panów w okienkach równie nieziemsko wolna. Staliśmy i staliśmy, po godzinie przesunęliśmy się dosłownie może o metr. Z nudów zaczęłam robić fotki, choć nie wolno było ;)
Wiedziałam oczywiście, że francuski jest drugim urzędowym językiem w Maroku, ale nie zdawałam sobie sprawy, że wszyscy, naprawdę wszyscy, potrafią się nim sensownie posługiwać. Wyobrażałam sobie, że to raczej tak jak z angielskim w Indiach – a tu się okazało, iż nawet pan sprzedający migdały z platformy przyczepionej do grzbietu osiołka bez problemu potrafi dogadać się z kupującymi przed nami Francuzami, a po sprzedaży pięć minut opowiada im o życiu w Maroku :). Ale wracajmy do kolejki na lotnisku.
Gdy otworzono nowe okienko, rzuciłam się do niego jak lwica, jak tygrysica :). Przed nami stało dwóch Kanadyjczyków, którzy nie mieli długopisu do wypełnienia dokumentów wjazdowych – ja dałam im jeden, a stojąca za nami pani drugi. Gdy tylko się odezwała, od razu wiedziałam, że jest z Yorkshire. Simon natychmiast zaczął z nią rozmawiać, oczywiście okazało się, że urodziła się w wiosce obok niego :) a obecnie mieszka w Hiszpanii i przyjeżdża do Maroka od kilku lat. Na pytanie, jak najlepiej dostać się z lotniska do centrum, pani oświadczyła, iż wyjeżdża po nią znajomy i może nas podwieźć, bo ona też do centrum. I od tego wszystko się zaczęło.
Nie wiem czemu, chyba z racji mojego doświadczenia z Dominikany, gdzie napatrzyłam się na setki takich sytuacji, ale od razu wiedziałam, co to za „znajomy” ma po nią wyjechać. Moje „podejrzenia” sprawdziły się w 100%. Pani miała 65 lat (sama nam powiedziała) i jak na swój wiek wyglądała rewelacyjnie, ale chłopak, który po nią wyszedł mógł mieć maksymalnie 23. Rachel nawet przez chwilę nie robiła tajemnicy z tego, jaki charakter ma ich znajomość. Pocałowała go, zmierzwiła mu włosy. Także, drogie panie, życie nie kończy się wraz z utratą kolagenu i zmarszczkami :) Oczywiście, prawda jest taka, że najczęściej tej młodszej i biedniejszej stronie chodzi wyłącznie o kasę, ale skoro ta starsza strona może sobie na to pozwolić i przy okazji mieć z tego trochę radochy… Najważniejsze, że im ten układ odpowiadał.
Mohammed wynajął samochód, a w wypożyczalni powiedzieli mu, żeby się nie przejmował lampką oznaczającą rychły koniec paliwa, bo lampka ta po prostu się zepsuła i pokazuje, co chce. Jak to w życiu bywa, ledwo wyjechaliśmy na odcinek drogi, na którym nie było dosłownie nic, tylko piasek i krzaczki do horyzontu, samochód stanął. Mohammed z Simonem sprawdzili wszystko, co się dało, w końcu Simon mówi: „Erm… I don’t want to say they lied to you in that car rental place [ach, ci grzeczni Anglicy! ;)] but in my opinion, there is no fuel…” Po kolejnych 30 minutach szarpania się z samochodem, otwierania maski i grzebania w silniku, Mohammed musiał przyznać, że chyba rzeczywiście. Zadzwoń po taksówkę, żeby przywiozła benzynę, mówi Rachel, a jej młody kochanek na to, że nie ma telefonu komórkowego, bo zgubił dzień wcześniej. Z westchnieniem, Rachel daje mu swój, narzekając przy tym, ile będzie ją kosztowała rozmowa z hiszpańskiego telefonu.
I chyba zapłaci nieźle, bo Mohammed rozmawiał dobre 20 minut. Ile można zamawiać taksówkę? Przez kolejne 30 czekaliśmy na ratunek. Rachel co 5 minut nas przepraszała, bo gdybyśmy wzięli autobus z lotniska, byliśmy w hotelu w przeciągu maksymalnie 40 minut. „It’s ok, it’s really ok!”, przekonywał co chwila Simon. Zabijaliśmy czas rozmawiając o Yorkshire.
Gdy wreszcie dojechała benzyna, okazało się, że jest jej zaledwie… 0,25 ml – zamiast przywieźć cały karnister, taksówkarz napełnił swoją pustą butelkę po wodzie mineralnej ;). „Idiot!”, syknął Simon przez zęby, ale oczywiście zaoferował pomoc i po wlaniu benzyny zgłosił się na ochotnika do pchania samochodu, żeby zastartował. Jakimś cudem zastartował. Była 23:00.
Po dosłownie 100 metrach stanął. Silnik wydawał straszne dźwięki, coś nie działało. Na szczęście jakimś cudem udało się dojechać do najbliższej stacji benzynowej, gdzie się okazało – przynajmniej według miejscowych mechaników – że w samochodzie był zły olej i coś tam jeszcze się przegrzało, trudno było zrozumieć, bo ich angielski kończył się na „Where from? England? Welcome to Morocco!”
Następne 30 minut spędziliśmy na stacji. Byłam głodna, zmęczona i bardzo, bardzo chciałam już do hotelu. No ale nie wypada przecież. Znowu opowieści o Yorkshire.
Za naprawę samochodu, benzynę oraz taksówkę trzeba zapłacić. Mohammed nie ma przy sobie ani grosza, Rachel ma tylko euro, których nie chcą przyjąć, mimo że – jak się później okazało – zwykle przyjmują po oficjalnym kursie, 1 euro – 10 dirham. Kto płaci? Jak to kto, my! Tylko my mamy lokalną walutę… A chcieliśmy zaoszczędzić na autobusie :P
Grubo po północy zajeżdżamy do hotelu, niby pięciogwiazdkowego. Wielkie niby! Przedsionek jeszcze jako taki:
ale… nie ma naszej rezerwacji. W dodatku pan z recepcji bardzo niemiły, na wyjaśnienia Simona, że taka a taka firma i proszę, oto numer rezerwacji, pan wrzeszczy: „SIT DOWN AND WAIT!!!” Mohammed usiłuje nam pomóc, ale co może zrobić, nie ma nas w spisie i już.
Po kolejnych 30 minutach rezerwacja magicznie się znajduje. Jedziemy z bagażowym do naszego pokoju, a tam… już ktoś mieszka! Zrezygnowani wracamy do recepcji. Po kolejnych 30 minutach przyznają nam inny pokój, wchodzimy i… zamieramy z wrażenia. To ma być pięciogwiazdkowy hotel??
Na zdjęciu może dobrze nie widać, ale farba odłazi, a wszystko jest zakurzone. W dodatku śmierdziało wilgocią. I nie było pilota od klimatyzacji. Kolejna awantura z panem w recepcji, wrzaski, że zapłaciliśmy 100 funtów więcej za widok na ocean i jedno duże łóżko (a nie trzy pojedyncze, jak w obecnym pokoju). Nie ma szefa, nic nie mogę zrobić, idźcie spać i przyjdźcie jutro, radzi pan. Zrezygnowani wleczemy się na kolację, zsuwamy łóżka i zasypiamy jak kamień.
CDN