Dominikańczycy wściekali mnie swoją głupotą, Chińczycy denerwowali prawie wszystkim (niech żyje moja tolerancja!), a Anglicy mnie śmieszą i szokują naraz.
Po pierwsze, niech raz na zawsze zostanie obalony mit brytyjskiego gentlemana. Jacy z nich gentelmani? Drzwi nie otwierają, krzeseł nie przysuwają, płaszczy nie podają, kwiatów nie kupują, no w ogóle nie ma w nich żadnych instynktów tego typu. Podobno tutaj kobiety są tak wyemancypowane, że chcą być traktowane na równi z mężczyznami i nie życzą sobie specjalnych względów. Chrzanię taką emancypację!! Szymek na szczęście dał się przeciągnąć na dobrą stronę i teraz leci parę metrów przede mną, żeby mi drzwi otworzyć, krzesła przysuwa i odsuwa z wielką pasją, płaszcz pomaga założyć i co tydzień pojawia się z bukietem kwiatów. Doprowadziło to do gwaltownej sprzeczki między znajomą parą, gdy Aimee zaczęła krzyczeć na Toma: „No widzisz, a ty mi nigdy kwiatów nie kupujesz, nigdy w drzwiach nie przepuszczasz, bierz przykład!” :)
Z drugiej strony, gdy w sklepie lub na ulicy niechcący kogoś potrącę, osoba poszkodowana natychmiast zaczyna zawodzić: „Oh, I’m sorry, I’m so sorry!” Za pierwszym razem zapomniałam języka w gębie, tak mnie zbito z tropu. Potem przez dłuższy czas mówiłam: „No, I am sorry, it was my fault”, ale nie spotykało się to ze zrozumieniem ze strony ofiar, więc teraz mówię bezczelnie: „It’s ok, no worries” i idę rozdawać kuksańce dalej :)
Do tej pory myślałam, że to steoretypowe gadanie o pogodzie dotyczy wyłącznie starszych ludzi. Spotkają się gdzieś na ulicy z zakupami/ wnukami/ na spacerze, no i trzeba coś grzecznościowo wspomnieć, a to piękne słońce dzisiaj, a to oj, wiaterek, wiaterek, już z szafy szal wyciągnełam! A tu co? Dzwoni kolega Szymka, równolatek, i rozmowa przebiega tak:
Kolega: Hi there mate, jak leci, jaka pogoda? (!!!)
Szymek: Zaczęło się zimno robić. Ciekawe kiedy spadnie śnieg?
Kolega: No właśnie, bo na BBC mówili, że…
i nawijają jak nawiedzeni o tym śniegu!
No i w końcu spadł, wczoraj, i sparaliżował całą naszą wiochę. Samochody się zlizgały, ludzie przewracali, ale większość po prostu lepiła bałwana i prowadziła wojny na śnieżki (np. my :) ).
Kolega Szymka z pracy zaprosił 8 osób, w tym nas, na domowe hinduskie jedzenie. Juz tydzień przed chwalił się, jak to on świetnie gotuje, co on nam nie przyrządzi itd. Świetnie, cudownie, idziemy. Po przyjściu okazało się, że ugotował tylko dla mnie, a reszta ma sobie zamówić jedzenie na wynos w pobliskiej hinduskiej restauracji! Nikt nie okazał nawet odrobiny zdziwienia. Szymek po przyjściu do domu (na moje jęki i skargi): „No co ty, ja się od razu tego spodziewałem, nikt nie gotuje dla 8 osób!” Skoro nie gotuje, to po co gada??
Zostaliśmy zaproszeni na wesele. Dziwiłam się, że dopiero na 19:00, ale nie pytałam, wyobraziłam sobie, że młoda para chce brać ślub w przyciemnionym kościele, może tonącym w świecach, może tak właśnie miało być. Przed wyjściem Szymek pyta, czy mam jakieś pieniądze. No coś tam mam. Czy już wtedy nie powinna mi się zapalić lampka ostrzegawcza??
Przyjeżdżamy na miejsce, a tu pałac! Naprawdę, wielki jak Buckingham. Kupił go jakiś brytyjski multimilioner, ale w końcu w nim nie zamieszkał, tylko wynajmuje poszczególne sale na różne okazje.
Okazało się, że ślub już był. ???? no jak to! Ano w Anglii jest tak – do kościoła zaprasza się tylko najbliższych z najbliższych, potem uroczysty obiad dla tych samych najbliższych i trochę dalszych (ale cały czas rodzina), a następnie, wieczorem, na tańce mogą przyjść wszyscy. No i my załapaliśmy się na kategorię „wszyscy”. Jakoś przełknęłam tę zniewagę.
Prawdziwy szok przyszedł wtedy, gdy okazała się, że za ciepłe jedzenie oraz napoje trzeba płacić z własnej kieszeni!! Na początku myślałam, że Szymek robi mnie w balona… ale nie, naprawdę („No przecież pytałem cię, czy wzięłaś pieniądze!”). Jeśli jesteś z kategorii „wszyscy”, to płacz i płać. Ceny – jak na pałac przystało – były nie do przejścia, więc człowiek nawet upić się nie mógł. Tańce były, owszem, ale ani żadnych konkursów, ani zabawiania gości… O północy DJ poszedł do domu i impreza się skończyła. Po raz pierwszy wracałam z wesela trzeźwa, głodna i niewybawiona. Przyjechaliśmy wynajętym autokarem do hotelu, a tam kolejny szok – państwo młodzi co prawda zarezerwowali pokoje dla gości, ale goście sami je sobie mają opłacić! W tym momencie puściły mi nerwy i zaczęłam narzekać, że co to jest, co to za oszczędzanie, co to za traktowanie, u nas w Polsce… itd. Szymek cierpliwie wszystkiego wysłuchał, zapłacił za pokój (bardzo elegancki, więc mega drogi), a potem uświadomił mnie, że to jest standard w Anglii, wszyscy goście sami płacą za hotel, a jeśli nie są z bliskiej rodziny, to jeszcze sami sobie opłacają jedzenie i napitek. Przez następną godzinę trułam mu o wszystkich weselach, na jakich byłam w Polsce, i czego tam nie jadłam, i czego tam nie piłam, a jakie zabawy, a jakie konkursy, a jak wesoło, i do rana, i co najmniej dwa dni!! Obiecałam sobie wtedy, że zabiorę go na polskie wesele.
No i zabrałam. Juz o 23:00 nie wiedział, co się dzieje, ale karnie tańczył „Jezioro Łabędzie” w podwiniętych do kolan spodniach (konkurs), śpiewał jak kazali, pił jak kazali, wstawał jak kazali, podskakiwał jak kazali, aż w końcu o 1 nad ranem usnął na stole w kałuży wódki, którą sam wcześniej rozlał. Na poprawiny ledwo się dowlókł.
Do dzisiaj wspomina! :)
„Man, these Polish weddings… oh, man!” :)