Świat Marty W.

8 Maj 2015

Cała (subiektywna) prawda o cięciach i szpitalach – część I

Filed under: maj 2015 — swiatmartyw @ 10:43 pm

Przeżyłam i opowiem, jak było. Z drastycznymi szczegółami, a co tam.

Jak już wspomniałam we wpisie poniżej, robi mi się słabo na samą myśl o krwi – tak że łatwo sobie wyobrazić, jak bardzo stresowałam się rankiem 23 marca, gdy wstaliśmy z łóżka wiedząc, że za kilka godzin rozprują mi brzuch pod miejscową narkozą i wydobędą z niego dziecko.

Przygotowania

Umówieni byliśmy na 9:30. Przetrzymali nas w poczekalni parę godzin, bo nie mieli wolnego stołu operacyjnego. Iluś tam kobietom trzeba było zrobić „emergency c-section” – czyli chciały urodzić naturalnie, ale nie wyszło i poszły pod nóż. Potem badanie ciśnienia, badanie bicia serca płodu, sprawdzanie, czy aby na pewno wciąż jest w złej pozycji. Ciągneło się to wszystko jak flaki z olejem, sprawiając, ze coraz bardziej się bałam. Gdy wreszcie zaprowadzili mnie do osobnego pokoju i przebrałam się w szpitalne ubranie (tak, to, w którym świeci się gołym tyłkiem – na szczęście byłam na to przygotowana i zabrałam szlafrok), łzy same zaczęły lecieć. Ze strachu przed bólem, z niepewności, czy z małym wszystko będzie w porządku, ze złości, że nie może być „normalnie”. Za chwilę otoczył mnie sztab pielęgniarek i lekarzy, i zaproponowali aromaterapię. Nigdy w takie rzeczy nie wierzyłam, ale wtedy było mi wszystko jedno – dajcie mi coś, zróbcie coś, żebym przestała panikować. Po minucie przynieśli olejki aromatyczne – wdychałam je zachłannie, Simon mnie tulił, a każda pielęgniarka i lekarz pokolei tłumaczyli, jaka będzie ich rola podczas operacji, co się stanie itd. Poprosiłam, żeby nie wdawali się w szczegóły, bo zemdleję. Popatrzyli na siebie w panice, i na mnie jak na wariatkę ;-)

Nie wiem, jak doszłam na salę operacyjną, bo nogi mi się trzęsły jakby były z galarety. Dodatkowo denerwował mnie anestezjolog, który przedstawił się jako „Tomasz” i miał tak silny akcent, że prawie go nie rozumiałam. Trajkotał non-stop, a ja byłam w stanie wyłowić ledwo co piąte słowo. Już-już miałam zagadać do niego po polsku, ale najpierw spytałam mojego męża Naczelnego Wyławiacza Akcentów, „Do you think he’s Polish?” Mąż mi się zadumał i stwierdził: „I’d say either Czech or Slovak”, więc dałam spokój i wytężyłam cały mój zmysł lingwistyczny, żeby zrozumieć, o co mu chodzi – w końcu w mojej sytuacji anestezjolog to była dość ważna osoba…

Operacja

Pan Tomasz wbił mi wenflon w żyłę w lewej ręce… i zrobiło mi się ciemno przed oczami. Pamiętam tylko uczucie niesamowitego gorąca i moje słowa: „I’m fainting… I’m fainting…” i łups, leżę. Podobno odzyskałam przytomność już po 5 sekundach, ale gdy otworzyłam oczy, nie wiedziałam gdzie jestem ani kim są otaczający mnie ludzie. Simon przeżył szok, gdy po jego „Don’t worry baby, I’m here”, usłyszał ode mnie: „Do I know you?” Ciekawe, że wciąż potrafiłam mówić po angielsku, a własnego kolegi małżonka nie rozpoznałam. Na szczęście po kolejnych 5 sekundach mózg nałykał się wystarczająco dużo tlenu, żebym zrozumiała, co się dzieje.

Pan Tomasz znowu mnie podziurawił i wprowadził znieczulenie do kręgosłupa. Czekanie, aż zacznie działać umilamy sobie gadką. Okazuje się, że Simon miał rację – anestezjolog jest z Pragi. Był w Gdańsku, bardzo mu się podobało, a ja kilkakrotnie w Pradze i super mi się podobało, uważam wręcz, że to najpiękniejsza stolica w Europie. Pan Tomasz promienieje ze szczęścia. My tu gadu-gadu, a znieczulenie wcale nie działa! Czuję palce u nóg, mogę nimi normalnie poruszać. „I can feel my toes, I can feel my toes!”, powtarzam jak opętana, blada ze strachu. „It dazynt meter”, pociesza anestezjolog, a ja wpadam w panikę. Jak to dazynt meter, zaraz będą mnie ciąć, a ja wszystko czuję! I C-C-CAN F-F-FEEL MY T-T-TOES! – jąkam się zdenerwowana i, w reakcji na stres, a może szok, zaczynam szczękać zębami i się trząść. „Znieczulenie blokuje tylko niektóre sygnały, naprawdę nie masz się czym przejmować”, powtarza pan Tomasz, i dodaje: „Operacja trwa już od dwóch minut, tak że skoro nie czułaś cięcia, to znaczy, że działa”. Szczękająca szczęka mi opadła. Od dwóch minut? To my tu gadamy o Moście Karola, a po drugiej stronie parawanu krew i flaki? ;-)

Cała operacja trwała minut pięć. Usłyszałam płacz, pokazali mi małego ponad parawanem i zabrali na ważenie i badania. Simon poszedł z nimi, robić zdjęcia pierwszych minut nowego życia, ale przypadkiem odwrócił głowę i zobaczył mnie rozprutą i zakrwawioną. Zwykle takie widoki nie robią na nim wrażenia, ale pod wpływem emocji zrobiło mu się słabo i musiał dziarskim krokiem przejść na drugą stronę sali – jeśli ma się do wyboru oglądanie czystego dziecka na wadze albo flaki żony, z reguły wybiera się to pierwsze ;-)

Zaszyli mnie w piętnaście minut, wspólnymi siłami zdjęli ze stołu operacyjnego i przenieśli na łóżko, położyli mi małego na piersi i przewieźli na oddział. Urodziło nam się dziecko.

CDN

2 Komentarze »

  1. Bez kitu! Lingwistka nawet na sali operacyjnej i pod znieczuleniem „Do you think he’s Polish?” :D :D :D
    Gratulacje z okazji narodzin Aleksandra!!! Oby się dobrze chował (jak to babcie mówią;) i był zdrowy!!! :)

    Komentarz - autor: Marta G. — 14 Maj 2015 @ 10:05 am | Odpowiedz

    • Haha! Once a linguist, always a linguist – jak to mówił jeden z naszych wykładowców, tylko nie pamiętam już który :-P

      Komentarz - autor: swiatmartyw — 14 Maj 2015 @ 10:08 am | Odpowiedz


RSS feed for comments on this post. TrackBack URI

Dodaj odpowiedź do Marta G. Anuluj pisanie odpowiedzi

Stwórz darmową stronę albo bloga na WordPress.com.